Przepraszam, ale zacznę od pewnej wstydliwej dla mnie sprawy - chadzam ostatnio do seksuologa. Niejakiego Lwa-Starowicza, ale nie Zbigniewa, lecz jego syna Michała. Terapia jak terapia, nie ma zastrzyków ani pigułek, lecz słowa, słowa, słowa. Postępy przychodzą powoli, ale to dopiero początek. Dyplomy wiszące na ścianach gabinetu - większość należy co prawda do ojca, ale syn także dobrze się wykształcił - dobrze wróżą kuracji.
Jestem pacjentem, więc to ja mam opowiadać, ale korci mnie, by spytać, kiedy u syna pojawiła się chęć pójścia w ślady ojca i jak on na to reagował. Czy to fascynacja przedmiotem badawczym? Wiedzą i pozycją uznanego autorytetu? Chęcią kontynuowania dzieła? A może to zwykły nepotyzm - stary dał młodziakowi nazwisko, przepchnął w środowisku i teraz tylko pilnuje rodzinnego interesu... Tylko skąd wtedy zapisy pół roku naprzód?
Piszę to nie dla publicznej wiwisekcji zaleconej w ramach terapii. Przywołuję prywatę wzburzony casusem tzw. sprawy Kalembów ochrzczonej tak przez media. Wiadomo, w czym problem: „taśmy Serafina" pełne są nagiej prawdy o ludowcach, choć inni nie lepsi, zmiotły dotychczasowego ministra rolnictwa Marka Sawickiego. I znowu pojawia się historia rodzinna: starego Kalembę (Stanisław) mianowano nowym ministrem, gdy okazało się, że młody Kalemba (Daniel) od lat pracuje w Agencji Rynku Rolnego. Wyrok: konflikt interesów.
Nie wylewajmy z kąpielą
Dymisji młodego żądał sam Donald Tusk, ale ten się postawił i zostaje na stanowisku. I dobrze! Znamienne są zresztą w tej materii wyniki sondy na www.rp.pl: „Syn pracuje od lat w ARR, ojciec zostaje ministrem rolnictwa. Kto powinien zrezygnować?. Poniżej najczęściej padające odpowiedzi: ojciec nie powinien zostać ministrem (1374), nie ma konfliktu interesów (1210), syn powinien odejść z pracy (555), nie obchodzi mnie to (342), trudno powiedzieć (273)". A skąd w ogóle wiadomo, że jakaś dymisja jest konieczna? Proszę więc o dopisanie mojej odpowiedzi: to nie ma nic do rzeczy (1).
Żeby nie było: jestem przeciwny wszelkim klonom „córki Sobiesiaka" przepychanym kumotersko z jednej państwowej instytucji do drugiej, najpierw na stanowiska doradców i konsultantów, potem sekretarzy i dyrektorów departamentów, chociaż doświadczenie i wiedza sugerują raczej zajęcie się obsługą kserokopiarki (czarno-białej!), a i to po odpowiednim przeszkoleniu. Wzdrygam się na myśl, że córka ministra Jana Vincenta Rostowskiego, chętnie pozująca do - pokazywanego potem publicznie - zdjęcia na tle wyuzdanego hasła „Fuck me like a whore I am", nagle okazuje się najlepszą specjalistką w MSZ od angielskich idiomów.