Państwo czyli partyjny łup

Moc obsadzania stanowisk leży w rękach feudalnego władcy, ewentualnie któregoś z wasali. O tym wiemy z deklaracji Donalda Tuska i Waldemara Pawlaka - pisze socjolog

Publikacja: 08.08.2012 19:48

Marek Solon-Lipiński

Marek Solon-Lipiński

Foto: archiwum prywatne

W ostatnich tygodniach media konwulsyjnie wyrzucały z siebie przykłady zawłaszczania państwa przez partyjnych rozgrywających. Komentatorom umyka jednak głębsza przyczyna, dla której te sprawy powinny nas obchodzić. Kwestią wtórną jest bowiem, kto i dlaczego ujawnił nagrania dotyczące Elewarru. Istotny fakt natomiast to pojawienie się debaty publicznej na temat... no właśnie, czego?

Brak tradycji

Nagle następuje wysyp informacji o kolejnych instytucjach zawłaszczonych przez PO i PSL. Media - chętniej niż przez ostatnie lata - opisują przypadki obsadzania stołków przez polityków rządzącej koalicji. Niektóre robią to wręcz hurtem.

Ale im więcej dni mija od publikacji „taśm Serafina", tym częściej dyskusja wpada w koleiny, których hasłem przewodnim są więzy rodzinne poszczególnych polityków. Kwestią kluczową staje się, czy syn przyszłego ministra rolnictwa może pracować na państwowej posadzie. Dyskutuje się - czy potomek premiera został zatrudniony w gdańskim porcie lotniczym tylko z racji pokrewieństwa z „pierwszym", czy może ze względu na kompetencje.

Obawiam się jednak, że postrzeganie problemu w debacie publicznej jest dość płytkie. Po pierwsze, byłoby wręcz wskazane, gdyby partie miały zaplecze ekspertów z danych dziedzin, którzy po wygranych wyborach obejmowaliby stery w poszczególnych obszarach zarządzania państwem. Takiego zaplecza nie ma, a sedno sprawy tkwi głębiej. Gra nie idzie bowiem tylko o to, czy ten i ów ziomek partyjnego działacza będzie pobierał co miesiąc uposażenie z kiesy podatników. Nie chodzi również jedynie o brak moralnego przyzwolenia na niesprawiedliwość związaną z nierównym dostępem do stanowisk publicznych.

Można zaryzykować pewien eksperyment myślowy. Załóżmy, że polska specyfika, choćby ze względów historycznych, różni się od kultur politycznych Zachodu, do którego staramy się aspirować. Brak u nas tradycji państwa jako instytucji służebnej wobec obywateli. Brak szacunku do własności publicznej i skłonność do jej „prywatyzacji" utrwaliły lata komuny. W końcu reprodukujący się wśród elit politycznych III RP schemat traktowania państwa jako łupu, ma charakter perpetuum mobile - każdy nowy układ władzy „czyści" po poprzednikach, i nawet najszczersze intencje nie chronią go przed sięganiem po „swoich". Być może więc w naszych warunkach nie da się funkcjonować inaczej?

Jeśli więc założymy, że renta polityczna w postaci stanowisk i apanaży dla towarzyszy partyjnych, ich kumpli i rodzin jest w Polsce immanentną cechą systemu, to będzie to jedynie czynnik zwiększający koszty utrzymania całej machiny państwowej. Koszt poniosą podatnicy, skutki dla państwa będą mizerne, ale to jeszcze nic w porównaniu z zagrożeniami, które czają się o krok dalej.

W interesie partii

Kwestią naprawdę palącą, do której zmierzam, są konsekwencje przekazania instytucji w ręce dyspozycyjnych ludzi partii. Tutaj nie chodzi już tylko o to, że polityczny nominat w spółce Skarbu Państwa zarabia miesięcznie sześciocyfrową kwotę. Idzie o to, że ma on ze względu na swą pozycję możliwość oddziaływania na rzeczywistość. Często niestety w sposób sprzeczny z interesem publicznym czy też interesem spółki, którą reprezentuje, ale zgodny z interesem tego, kto go na danym stołku posadził.

Moc obsadzania stanowisk leży zaś w rękach feudalnego władcy, ewentualnie któregoś z wasali. O tym wiemy z deklaracji Donalda Tuska i Waldemara Pawlaka, którzy za pośrednictwem mediów zwalniali młodego Kalembę, choć nie zajmował on wcale politycznego stanowiska w rządzie, a jedynie był pracownikiem Agencji Rynku Rolnego.

Feudalny system partyjny obrodził takimi owocami jak casus Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Projektów Unijnych, w której pół setki pracowników to jednocześnie członkowie Platformy Obywatelskiej. Pal sześć, ile kosztuje nas comiesięczne utrzymywanie takiej instytucji. Zasadne wydaje się za to pytanie, czy tego typu sytuacje nie są wykorzystywane do dotowania projektów według kryteriów innych niż merytoryczne. Nie rozstrzygając tego, jak jest w tym konkretnym przypadku, warto przyglądać się, czy środki dystrybuowane przez tak upartyjnione agendy płyną równym nurtem do tych gmin, w których rządzą „swoi" politycy, i do pozostałych. Czy firmy, które w jakiś sposób wspierają partię rządzącą, są przez tak obsadzone instytucje traktowane według tych samych zasad, co inne.

Gdy słyszymy o synekurach w państwowych czy samorządowych firmach, powinniśmy się zastanawiać, jak wykorzystywany jest ich majątek. Znane są przypadki wykorzystywania takich zasobów do wspierania kampanii wyborczych. Można sobie wyobrazić sytuację, gdy ludzie partii w przedsiębiorstwach państwowych wypłacają sobie sowite nagrody, które następnie służą - jawnemu bądź ukrytemu - finansowaniu komitetów wyborczych.

Przejęcie kontroli nad przedsiębiorstwem daje więcej możliwości. Menedżerowie z politycznego nadania łatwo mogą kontraktować tych podwykonawców, którzy zgadzają się spłacać długi wdzięczności oddając część zysku konkretnym ugrupowaniom czy wspierając ich kandydatów. W Wałbrzychu kontrolowana przez samorządowców PO spółka komunalna wypłacała „swoim" środki na kupowanie głosów w wyborach. System był doskonały - firma prowadziła rekrutację chętnych do procederu handlowania głosami poprzez sieć inkasentów.

Co z kontrolą

Jaka jest konsekwencja? Przejmowanie przez partie kolejnych instytucji grozi uzależnieniem coraz większych połaci państwa od rozrastającej się i pozostającej coraz bardziej poza kontrolą sitwy. Ta zaś do swych działań może wykorzystywać narzędzia administracyjne i wysysać środki publiczne dla swoich potrzeb. Tak tkana pajęczyna może prowadzić wręcz do uwiądu demokracji - poprzez uzależnianie od siebie kolejnych obszarów życia społecznego. #Z tego rodzaju sytuacją mamy już do czynienia w wielu samorządach, gdzie stosunkowo łatwo jest opanować wszystkie kluczowe instytucje i skutecznie zapobiegać pojawieniu się konkurencji.

W skali państwa jest to trudniejsze, ale wykonalne. Taka perspektywa jest - według jednych mniej, według innych bardziej - daleka. Jednakże to właśnie ona jest prawdziwą przyczyną, dla której powinniśmy śledzić i piętnować przypadki zawłaszczania państwa. A przecież partie rządzące, tkające swoją sieć już od pięciu lat, do tej pory nie były przy tym nadmiernie niepokojone. Sukcesywnie też powiększają swoje pole posiadania.

Receptą na tego typu zagrożenia powinno być to, co nazywamy kontrolą społeczną. Jednak, jak pokazała afera podsłuchowa, alarmy podnoszone przez instytucje do tego powołane, jak Najwyższa Izba Kontroli, pozostają zbyt często bez echa. Rolę kontrolną powinni przyjmować też opozycyjni parlamentarzyści. Do tej pory - poza paroma wyjątkami, jak warta wyróżnienia „kontrola poselska" w Elewarze - nie przykładali oni zbyt dużej wagi do śledzenia przypadków nepotyzmu wśród kolegów z rządzących partii. Przynajmniej równie ważna jest kontrola ze strony organizacji obywatelskich.

Niezwykle ciekawie zapowiada się zapowiedziany ostatnio raport Fundacji Batorego poświęcony upartyjnieniu administracji samorządowej na Mazowszu. Generalnie jednak sektor pozarządowy nie ma mocy, aby kompleksowo monitorować zawłaszczanie państwa - szczególnie na poziomie lokalnym. Tam najczęściej jego ręce związane już są przez lokalne „pajęcze sieci".

Pozostaje wreszcie kontrola medialna - być może najpotężniejsza spośród tu wymienionych. Ostatnie dni pokazują, że może ona być skuteczna. Nagle okazuje się, że szafy dziennikarzy wręcz wypchane są materiałami pokazującymi upartyjnienie instytucji publicznych. Pozostaje nadzieja, że to coś więcej niż tylko chwilowy, przewodni temat - w sam raz na sezon ogórkowy, a media wciąż będą przypatrywać się nadużyciom władzy. Czy to jest możliwe? Na razie główny nurt dyskusji w mediach skupił się na rodzinnych relacjach poszczególnych polityków, piętnując je ponad miarę. To niezbyt dobrze wróży śledzeniu głębokich, systemowych zależności.

Autor jest socjologiem, współtwórcą raportu „Mechanizmy przeciwdziałania korupcji w Polsce" oraz „Corruption Risks in the Visegrad Countries - Visegrad Integrity System

W ostatnich tygodniach media konwulsyjnie wyrzucały z siebie przykłady zawłaszczania państwa przez partyjnych rozgrywających. Komentatorom umyka jednak głębsza przyczyna, dla której te sprawy powinny nas obchodzić. Kwestią wtórną jest bowiem, kto i dlaczego ujawnił nagrania dotyczące Elewarru. Istotny fakt natomiast to pojawienie się debaty publicznej na temat... no właśnie, czego?

Brak tradycji

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Każdy może być Marcinem Kierwińskim. Tak zmieniła się debata
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Emmanuel Macron w swych deklaracjach jawi się jako wizjonerski lider Europy
Opinie polityczno - społeczne
Michał Matlak: Czego Ukraina i Unia Europejska mogą nauczyć się z rozszerzenia Wspólnoty w 2004 r.
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Wolność słowa w kajdanach, ale nie umarła
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Jak Hołownia może utorować drogę do prezydentury Tuskowi i zwinąć swoją partię