Rozpasana biurokracja

Różne unijne instytucje mnożą się jak króliki i zatrudniają kolejne rzesze urzędników. Na etatach tylko unijnej komórki ds. zatrudnienia i płac jest 500 osób – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 06.12.2012 18:28

Rozpasana biurokracja

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron zauważył niedawno, że Komisja Europejska żyje jakby w innej galaktyce, a ponad dwustu jej pracowników zarabia więcej od niego. Słowa Camerona i jego krucjatę przeciw unijnej biurokracji zbyt często odbiera się jako demagogiczny chwyt, szukanie pretekstu, by zablokować unijny budżet. (W końcu domagał się cięć wartych 200 mld euro, a to cztery razy więcej niż wydatki administracyjne). A to dla nas działania szkodliwe.

Chwała mu jednak za to, że w końcu ostro postawił sprawę oczywistą, a przez lata ignorowaną – wysoki koszt utrzymywania unijnej machiny. Wcześniej każdy, kto domagał się ograniczenia finansowego rozpasania urzędników i parlamentarzystów oraz okiełznania ich nadużyć, był oskarżany o eurosceptycyzm, podkopywanie integracji europejskiej i tani populizm.

Cała ta machina zachowuje się bowiem, jakby była ponad wszystkim. Nawet jeśli większość krajów europejskich tnie wydatki, a niektóre wręcz dramatycznie, to Bruksela, jak gdyby nigdy nic, zaproponowała w kolejnej perspektywie 2014–2020 wzrost wydatków na swoje utrzymanie z 50,6 mld euro do 62,6 mld euro.

Golem ma się dobrze

Brytyjczycy, którzy tną wydatki o imponującą kwotę 130 mld funtów, stoją za swoim premierem murem. „Daily Telegraph" pisze o „podatnikach niezadowolonych z bezczelnej rozrzutności UE", „aroganckiej odmowie Brukseli uszczuplenia opasłej biurokracji" i o okazji do „zahamowania niepowściągliwej polityki finansowej Komisji Europejskiej". Cameron nie zaatakował unijnej biurokracji nagle i niespodziewanie. Już jesienią 2010 roku wystąpił o zdecydowane redukcje wydatków na jej utrzymanie.

W podobnym duchu pisze prasa niemiecka. Często nawet ostrzej. Dla „Frankfurter Algemeine Zeitung" Unia Europejska była czymś najlepszym, co mogło się przydarzyć od czasów upadku Cesarstwa Rzymskiego, lecz z czasem przekształciła się w rodzaj biurokratycznego Golema. Gazeta domaga się nawet likwidacji „tej arcyskomplikowanej brukselskiej maszynerii", „brukselskiej fabryki kompromisów" i oddelegowania procesów decyzyjnych na poziom – krajowy czy lokalny.

Do powszechnej świadomości coraz bardziej przebija się fakt, że konieczna jest głęboka reforma unijnego aparatu, co wszystkim wyszłoby na dobre. Unii – bo stałaby się sprawniejszą, tańszą strukturą. Polsce – bo zmalałoby zagrożenie dla przekazywanej nam pomocy.

Coraz gorsza opinia o brukselskiej machinie biurokratycznej, pobudzana przez jej ślepy opór, budzi w obywatelach krajów – płatnikach netto wątpliwości odnośnie do pozostałych unijnych wydatków, a więc i polityki spójności. A z takimi nastrojami muszą się liczyć politycy.

Rozrastający się aparat

O ile każda administracja ma paskudną tendencję do rozrastania się, to w przypadku Brukseli jest znacznie gorzej. Zyskuje wciąż nowe kompetencje, stawia nowe zadania, a to pociąga za sobą konieczność dalszej rozbudowy aparatu. Np. tworzy się służbę zagraniczną Unii, której koszty pierwotnie miały być zresztą zerowe, a szybko zrobiło się z tego 500 mln euro rocznie.

Różne instytucje mnożą się jak króliki. Tylko od 1 stycznia 2011 roku rozpoczęły działalność Europejski Organ Nadzoru Bankowego, Europejski Organ Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych, Europejski Organ Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych oraz Europejska Rada Oceny Ryzyka Systemowego. Nad ich sensownością można dyskutować, ale obok nich powstają różne instytucje, agendy, organy, których istnienie trudno uzasadnić, a zatrudniają kolejne rzesze urzędników. Tymczasem w latach 2003–2010 wydatki na nich wzrosły o blisko połowę. Na etatach samej tylko unijnej komórki ds. zatrudnienia i płac znajduje się 500 osób, co kosztuje rocznie 34 mln euro.

Zarobki pracowników Komisji Europejskiej czy Parlamentu Europejskiego do najniższych nie należą (połowę kosztów utrzymania tych instytucji pochłaniają płace). Sekretarka na dzień dobry dostaje 2,76 tys. euro miesięcznie, a doświadczona może liczyć na 5,24 tys. euro. To więcej, niż zarabia prezydent Bronisław Komorowski. Ale to i tak ułamek tego, co pobiera szef Rady Europejskiej Herman Van Rompuy (30 tys. euro miesięcznie), który teraz ma pensję dwukrotnie wyższą od pobieranej jako premier Belgii. Do tego dochodzą niższe podatki oraz liczne atrakcyjne dodatki np. krytykowany przez Camerona za życie poza ojczyzną (w wysokości 16 proc. pensji), choćby ktoś mieszkał w Brukseli 30 lat i dawno ściągnął tam rodzinę.

Anachroniczny jest system awansów i podwyżek. Liczy się czas spędzony w unijnych instytucjach, a nie efekty pracy i zakres obowiązków. O wyborze na poszczególne stanowiska często nie decyduje kompetencja, ale poparcie polityczne wewnątrz własnego kraju, uzgodnienia wynikające z różnych parytetów, proporcji między krajami i siły przebicia. Wyjazd do Brukseli jest dla wielu nagrodą za wierność będącym u władzy politykom. Brak znajomości języków nie jest wielką przeszkodą. Prawdziwe bagno? Cóż, pewnie większość nie zdaje sobie sprawy, że nazwa Bruksela oznacza wioskę na bagnach (Broekzelle).

Pięć lat uników

Jesienią ubiegłego roku urzędnicy w Brukseli strajkowali, a Komisja Europejska zaskarżyła próby ograniczenia podwyżek płac do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, powołując się na prawa nabyte i, o zgrozo, wygrała. Ostatnie pięć kryzysowych lat to właśnie taka zabawa w kotka i myszkę. Historia stosowania uników i różnych trików przez unijnych urzędników i parlamentarzystów, by nic nie stracić, jest bogata. Kontynent przeżywa trudności gospodarcze i musi zaciskać pasa. Co ciekawe, w tym samym czasie Bruksela domaga się od poszczególnych państw cięć wydatków, ograniczania deficytu i długu publicznego.

Gdy Komisja Europejska w końcu uznała, że coś musi zrobić, by ktoś nie zrobił tego za nią, zaproponowała coś, czego nie można nazwać inaczej niż działaniami pozorowanymi. Zamiast ograniczać zatrudnienie i płace, sięga po różne księgowe sztuczki, np. wydłużenie czasu pracy z 37,5 do 40 godzin (przy jednoczesnym odchodzeniu najstarszych pracowników na emeryturę i nie zastępowaniu ich nowymi), co przecież byłoby trudne do skontrolowania.

W końcu uznano, że trzeba poświęcić pensje sekretarek i personelu pomocniczego. Poborów czołowych urzędników się nie rusza, bo przecież trudno znaleźć takich fachowców. Ostatecznie Bruksela znalazła ledwie 0,5 mld euro oszczędności.

Nic dziwnego, że żądania Camerona powodują prawdziwy popłoch. Zdaniem brytyjskiego premiera 10-procentowe ograniczenie funduszu płac dałoby prawie 3 mld euro, zmiana w systemie automatycznych awansów – 1,5 mld, redukcja hojnych zwolnień podatkowych – 1 mld, nawet niewielkie zmiany w uprawnieniach emerytalnych – 1,5 mld. To nie są małe kwoty.

Polskie władze są w niezręcznej sytuacji. Jako petent nie mogą otwarcie krytykować Brukseli. Mogłoby to zresztą zostać odebrane jako działanie na własną szkodę. Argumenty, których się używa, są wciąż te same. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski tak oto jakiś czas temu komentował fakt, że w Brukseli pracuje ponad 50 tys. urzędników: „Jak na biurokrację, która służy całemu kontynentowi, ta liczba mnie nie szokuje. W Grecji państwo utrzymuje 760 tys. urzędników, w Hiszpanii 3 miliony".

Sięga się też po tzw. moral hazard, argumentując, że to „i tak niska cena za utrzymanie pokoju w Europie przez tyle dekad". W Brukseli najczęściej słychać: „To przecież tylko niecałe 6 proc. budżetu".

To oburzające. Gdyby mój bank brał taką prowizję i jeszcze przekonywał, że to niska cena zapewnienia bezpieczeństwa moich pieniędzy, tobym się zdenerwował.

Niech zrobi to Cameron

A jednak wśród części unijnego establishmentu świadomość konieczności oszczędzania istnieje. Janusz Lewandowski, komisarz UE ds. budżetu, już dwa lata temu namawiał do tego, argumentując, że pozwoliłoby na zachowanie na niezmienionym poziomie wydatków na kluczowe cele, jak np. fundusz spójności.

Tacy ludzie jak Lewandowski dobrze rozumieją, że najlepszym sposobem na uwiarygodnienie unijnego budżetu jest ograniczenie wydatków administracyjnych. Tylko że ze względu na swoją pozycję czy pozycję naszego kraju nie bardzo mogą o to zdecydowanie zabiegać. Niech więc robi to za nich David Cameron.

Premier Wielkiej Brytanii David Cameron zauważył niedawno, że Komisja Europejska żyje jakby w innej galaktyce, a ponad dwustu jej pracowników zarabia więcej od niego. Słowa Camerona i jego krucjatę przeciw unijnej biurokracji zbyt często odbiera się jako demagogiczny chwyt, szukanie pretekstu, by zablokować unijny budżet. (W końcu domagał się cięć wartych 200 mld euro, a to cztery razy więcej niż wydatki administracyjne). A to dla nas działania szkodliwe.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA