Agnieszka Odorowicz: Nie musimy być piratami

Blisko 60 proc. zbadanych przez nas filmów i seriali, ściąganych lub oglądanych w Internecie, pochodzi z nielegalnych źródeł. Ale nie oznacza to, że są to źródła nieodpłatne – zauważa szefowa PISF Agnieszka Odorowicz w rozmowie z Urszulą Zielińską

Publikacja: 17.04.2013 20:42

Agnieszka Odorowicz

Agnieszka Odorowicz

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Rok temu rozgorzała dyskusja wokół regulacji, ACTA, która potencjalnie mogłaby ograniczyć korzystanie z nielegalnie udostępnianych filmów, książek, muzyki, prasy. Polska jej ostatecznie nie podpisała. Jaka jest pani opinia na temat ACTA?

Agnieszka Odorowicz:

Nie podzielam większości zarzutów wobec ACTA, które wskazywały, że jego celem i rezultatem będzie inwigilacja, a także ściganie zwykłego użytkownika Internetu. ACTA to intencyjny akt prawny, w którym państwa członkowskie zgadzały się co do kierunków działania i który dawał możliwość poszczególnym rządom do podjęcia decyzji, jak ścigać handel podrobionymi towarami i treściami udostępnianymi z nielegalnych źródeł.

W całej swojej treści ACTA koncentrował się na przestępstwach na skalę przemysłową.  Mówił, że należy zwalczać i ścigać biznes oparty na handlu i pośrednictwie w handlu oraz  przesyłaniu podrobionych towarów i treści z nielegalnych źródeł na dużą skalę.  Nie dotyczył ścigania zwykłych użytkowników Internetu. To pierwsze nieporozumienie w sprawie ACTA.

Po drugie, żeby wprowadzić jakiekolwiek rozwiązanie proponowane przez ACTA (abstrahując od tego, że zdecydowana większość proponowanych działań w polskim prawie istnieje od dawna, tylko niekoniecznie te przepisy są skutecznie egzekwowane), trzeba to robić w formie nowelizacji ustaw. Obawa protestujących przeciw ACTA, że rządzący potajemnie wprowadzą inwigilację użytkowników Internetu była pewnie popularna, ale bezpodstawna.

Mam też wrażenie, że organizacje społeczne, które na co dzień świetnie spełniają swoją rolę, broniąc praw obywatelskich, w przypadku dyskusji o ACTA wyolbrzymiły problem i skłóciły ze sobą twórców i użytkowników kultury. Po odrzucenia ACTA jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byliśmy rok temu. Nasze przepisy nie są dostosowane do ery cyfrowej. Na treściach zarabiają nie producenci i inwestorzy, ale pośrednicy internetowi. Spadają dochody autorów, a zainteresowanie inwestorów produkcją dóbr kultury wyraźnie się zmniejsza. Trudno też namówić przedsiębiorców na tworzenie modeli biznesowych opartych na dostarczaniu treści z legalnych źródeł w tym samym czasie kiedy inni opierają swoje biznesy o muzykę, czy filmy z nielegalnych źródeł. W polskim prawie pozostały za to anachroniczne przepisy karne, na podstawie których można ścigać Internautów.

Chcę to mocno podkreślić: środowisko filmowe, a także ja osobiście jesteśmy absolutnie przeciwni ściganiu Internautów z mocy prawa karnego. Uważam, że użytkownik Internetu w większości nie jest w stanie rozpoznać, czy korzysta z legalnego, czy nielegalnego źródła treści. Zwłaszcza, że część pirackich portali oferuje treści odpłatnie, co wielu użytkowników Internetu wprowadza w błąd. Potrzebna jest tutaj skuteczna interwencja państwa, która zapewni ochronę konkurencji w sieci i stworzy warunki do rozwoju legalnych modeli biznesowych.

Sądzi pani, że mimo swojej niepopularności temat ACTA wróci?

Prędzej czy później, w Polsce lub w UE, powstaną regulacje zapewniające poszanowanie prawa własności i własności intelektualnej w Internecie.  Trzeba pamiętać, że każdy rok opóźnień w nowelizacji prawa to czas, w którym setki milionów, które płacimy korzystając z Internetu, trafiają nie do tych, którzy wytworzyli treści, które chcemy czytać, słuchać i oglądać. Mam nadzieję, że w tym czasie nie zbankrutują ci, którzy wspierają powstawanie kultury – wydawcy książek, producenci filmowi, czy dystrybutorzy.

Przez ubiegły rok w  korzystaniu z kultury w polskim Internecie coś się zmieniło?

Myślę, że powoli, ale jednak rośnie świadomość odbiorców kultury, że powinni korzystać z legalnych źródeł. Ludzie zaczynają rozumieć, że jeśli lubię filmy np. Woody Allena, ale one nie będą się zwracać producentom, to następnych mogą już nie zobaczyć, bo one po prostu nie powstaną.

Wspierana przez kierowany przez panią Polski Instytut Sztuki Filmowej fundacja Legalna Kultura ma na celu budowanie świadomego uczciwego korzystania z zasobów jakie oferuje Internet, czy coś jeszcze? Chcecie piętnować nielegalnych dostawców? Powstanie czarna lista?

Legalna Kultura nikogo nie ściga, nikogo nie oskarża. Jako kampania społeczna zajmuje się edukacją użytkowników kultury i właściwie ma dwa cele. Po pierwsze chodzi w niej o to, aby Internauci korzystali z kultury w sposób świadomy:  wiedzieli, czy korzystają z niej legalnie, czy nie. Czy pliki, po które sięgają – muzyka, filmy, książki – umieszczone zostały na danej witrynie w sposób legalny, czy też użytkownik internetu korzysta z nieuczciwej platformy.

Z drugiej strony Legalna Kultura ma na celu uświadomienie użytkownikom kultury, że to, w jaki sposób z niej korzystają wpływa na nią samą. Krótko mówiąc: jeśli lubię piosenki jakiegoś artysty, to jeśli je ściągnę z legalnego źródła, to on otrzyma wynagrodzenie i najprawdopodobniej powstanie następny album. To prosta zależność: nie musimy być artystami, żeby tworzyć  kulturę. Jeśli korzystamy z kultury legalnie, odpłatnie lub nie, to przyczyniamy się do powstawania kolejnych filmów, książek i piosenek.

Legalna Kultura ma zmienić tylko świadomość konsumentów, czy także ich zachowania?

Jestem przekonana, że większość badanych przez nas Internautów chce zachowywać się uczciwie i woli korzystać z kontentu internetowego legalnie. To znaczy, że są oni w stanie zobaczyć przed filmem kilka reklam lub zapłacić niewielkie pieniądze. Jak dobrze wiemy,  „klikalność"  też ma swoją wartość.

Aby jednak powstały legalne modele biznesowe w Internecie oparte o mikropłatności, skala piractwa w sieci musi zostać ograniczona. W przeciwnym razie każdy, kto zainwestuje w treści z legalnych źródeł nie będzie w stanie utrzymać się na rynku.

Czy Legalna Kultura  wystarczy aby zmniejszyć skalę kradzieży własności intelektualnej w polskiej sieci?

Na pewno nie. Potrzebne są odpowiednie rozwiązania prawne. Polskie prawo uniemożliwia jak dotąd skuteczne ściganie kradzieży własności intelektualnej w Internecie. Często prawo łamane jest przez firmy zarejestrowane na Kajmanach lub Wyspach Dziewiczych, co uniemożliwia w praktyce jakiekolwiek dochodzenie prawa. Procedury zawarte w Kodeksie postępowania cywilnego także nie przewidują skutecznego sposobu dochodzenia swoich praw w rzeczywistości wirtualnej. Państwo polskie jest w tej dziedzinie spóźnione. Jeśli ktoś nas obrazi na ulicy, może odpowiedzieć za to przed sądem. Jeśli zrobi to pod pseudonimem w Internecie, jest właściwie bezkarny.

To na ile jest pani zadowolona z efektów kampanii?

To kampania świadomościowa, a więc rozłożona na kilka  lat. Potrzeba czasu i konsekwentnej edukacji, aby skłonić ludzi do codziennej refleksji. Cenię Legalną Kulturę za to, że jest pozytywna, że pokazuje legalne źródła kultury w Internecie. To nieprawda, że ich nie ma. Są, tylko aby je znaleźć warto poświęcić na to chwilę czasu. Warto tez wiedzieć, że w wielu miejscach w Internecie, choć płacimy za muzykę czy filmy, to i tak nie chroni nas to przed korzystaniem z nielegalnych źródeł.

Problem polega też i na tym, że serwery nielegalnie dystrybuujące kontent umieszczane są często za granicą i są przenoszone.

To prawda. Dlatego ucieszyła mnie deklaracja ministra cyfryzacji i administracji, że do polskiego prawa zostanie zaimplementowane rozwiązanie „notice &  take down". Pozwoli ono, oczywiście przy dobrej woli, wyeliminować z sieci znaczącą ilość treści pochodzących z nielegalnych źródeł. Właściciel praw będzie mógł zwrócić się do dostawcy internetowego z wnioskiem o  usunięcie treści umieszczonych bezprawnie.

A jeśli dostawca się nie zgodzi?

Będzie współodpowiedzialny za naruszenie prawa, choć sam treści w Internecie nie umieścił.

Jaka jest obecnie skala zjawiska „piractwo kultury w Polsce"?

Blisko 60 proc. zbadanego przez nas kontentu filmowego, ściąganego lub oglądanego  w streamingu internetowym, pochodziło z nielegalnych źródeł. To nie oznacza przy tym, że są to źródła nieodpłatne.

W jakim stopniu zjawisko dotyczy polskich filmów?

W bardzo dużym. Są takie filmy, które miały więcej ściągnięć, niż widzów w kinie. Aby film ze średnim budżetem się zwrócił, musi go zobaczyć w kinie od 700 tys. osób do miliona. Badania pokazują tymczasem, że jeśli ktoś zobaczy film w Internecie do kina już nie pójdzie. Mamy do czynienia  z substytucyjnością.

Czy przypadkiem artyści sami nie psują rynku internetowego, wychodząc gdy wychodzą do fanów i mówią im wprost, że to nie im zależy na opłatach za kontent, ale studiom nagraniowym, gdy umieszczają całe płyty za darmo w sieci?

To zależy w każdym przypadku od ustaleń producenta z artystami. Artyści też odpowiadają za naruszenie, gdy łamią zapisy umów cywilno-prawnych zawartych z producentem. Są twórcy, którzy sami są swoimi producentami i mogą udostępniać utwory za darmo, licząc, że ludzie przyjdą za chwilę na ich koncerty. Nie ma w tym nic złego, to ich suwerenny wybór jako twórców i producentów jednocześnie.

W przemyśle filmowym nie mamy takich sytuacji. Artyści dokładnie wiedzą, że jeśli reżyser nie znajdzie pieniędzy na produkcję, to film nie powstanie. Chyba, że mówimy o filmach amatorskich, które powstają za bardzo małe budżety.

Internauci  narzekają, że premierowe filmy trafiają z opóźnieniem do polskich kin, nie mówiąc już o legalnych serwisach internetowych. Z drugiej strony właśnie premiery, to najczęściej poszukiwane w Internecie filmy. Zmiana podejścia wytwórni hollywoodzkich nie pomogłaby zniwelować skali piractwa w Polsce?

To o czym pani mówi, to próba usprawiedliwienia postawy konsumenckiej, której ja nie rozumiem. Odsunięcie premiery kinowej filmu w Polsce o dwa-trzy tygodnie w stosunku np. do USA nie może być usprawiedliwieniem korzystania z nielegalnych źródeł.

Nie usprawiedliwiam. Pytam, czy przypadkiem zmiana podejścia Hollywood nie zniwelowałaby skali piractwa filmów premierowych.

Nie sądzę, aby to rozwiązało sprawę ostatecznie. Zawsze ten kto udostępnia filmy, za które nie zapłacił będzie tańszy od oferty legalnej.

Kina bronią się przed uruchomieniem serwisów internetowych z filmami pewnie i dlatego, że zarabiają na popcornie i coca-coli, czyli na tzw. barach.

Myślę, że jest inny poważny problem. W klasycznym modelu, wprowadzonym przez Amerykanów, dystrybutor i producent dzielą się przychodami z filmu z kinami. W kasie kin zostaje 50 proc. lub więcej przychodów ze sprzedaży biletów. Na przykład w przypadku „W ciemności" Agnieszki Holland, ostatecznie kinom zostawało nawet 70 proc. ceny biletów. Dopiero te pozostałe 30 proc. trafia do dystrybutora. Ten odlicza koszty jakie poniósł na promocję, potem swoją prowizję, a dopiero potem przekazuje pieniądze producentowi. Zostaje mu może 8 proc., z których jeszcze musi rozliczyć się  z inwestorami. Natomiast w przypadku pola eksploatacji jakim jest VoD, kina nie mogą liczyć na przychody.

Konflikt interesów.

Tak, ale warto od razu zauważyć, że dystrybucja kinowa filmu ma ogromny wpływ na popularność filmu w modelu VoD. Przeważnie z Internecie szukamy filmów, które były w kinach, o których coś słyszeliśmy. Od bezpośredniej zależności pomiędzy poszczególnymi polami eksploatacji filmu nie da się uciec. Dodatkowo w filmie działa inny model niż w muzyce. Jak mawiał Maklakiewicz w filmie „Rejs", lubimy słuchać piosenki, które znamy. Filmy rzadko oglądamy po kilka razy.  Z badań wynika, że większość z nas, jeśli może obejrzeć nowy film za darmo w Internecie, nie pójdzie go zobaczyć w kinie.

Agnieszka Odorowicz, z wykształcenia ekonomistka, w latach 2004 - 2005 w rządzie Marka Belki pełniła funkcję sekretarza stanu w Ministerstwie Kultury. W 2005 r. została powołana na stanowisko dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Rok temu rozgorzała dyskusja wokół regulacji, ACTA, która potencjalnie mogłaby ograniczyć korzystanie z nielegalnie udostępnianych filmów, książek, muzyki, prasy. Polska jej ostatecznie nie podpisała. Jaka jest pani opinia na temat ACTA?

Agnieszka Odorowicz:

Pozostało 98% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?