Papież powiedział „dobry wieczór". Super. Nie chce czerwonych butów. Bomba. Mieszka w hotelu, jada w stołówce, gwardziście czuwającemu w nocy pod drzwiami przyniósł krzesło i zrobił kanapkę z dżemem. Ale to wszystko już było. Teraz powinien iść o krok dalej: chodzić boso, zmywać po wszystkich, gwardziście obstalować szezlong, a sam spędzać noce na zydelku. Szkoda, że polowanie na „kwiatki papieża Franciszka" szybko się więc zakończy. Wraz z michałkami do publiczności dotarłaby też może wiedza o tym, jak ten papież zmienia katolicki świat.
Jak o nim myśli. Powołanie kardynalskiego zespołu G8 to przecież deklaracja: chcę większej kolegialności w Kościele. Umycie w Wielki Czwartek nóg młodym przestępczyniom (a nie tylko – jak dotąd – mężczyznom), „odchudzenie" oficjalnych ceremonii (nad czym jeremiady snują tradycjonaliści) pokazuje, jak papież rozumie ducha służby.
Sporo tracimy, sprowadzając Franciszka do katolickiego brata łaty, albo wtłaczając w banalne szuflady (lubi ludzi, a więc to liberał, a więc pewnie zaraz zniesie nam celibat). Czy naprawdę nikt nie widzi, jak głośno ten papież przypomina, że człowiek jest drogą Kościoła (a nie tylko odwrotnie)?
Tego dnia, gdy Franciszek, komentując tekst o Dobrym Pasterzu, mówił, że złodziejami w owczarni są ci, którzy przyszli do niej, by robić karierę, ja z jednej z warszawskich ambon usłyszałem wykładnię „klasyczną" – wróg czai się na zewnątrz: w mediach, w politykach, „w państwie, w którego struktury wpisana jest nieuczciwość".
Oby Franciszek miał dość czasu, by wykorzenić z nas tę durną, zimnowojenną eklezjologię. Wbić do głów, że chrześcijaństwo to nie wyścig zbrojeń ze światem, tylko dobrze przeżywana codzienność. A największym wrogiem Kościoła jest potencjalnie każdy polski katolik. Żaden Palikot, Unia, a nawet wilcze oczy Tuska nie mają dostępu do mojej wolnej woli. Kościół będzie żył, dopóki my będziemy chcieli (i umieli) w nim być.