W Polsce mylenie polityki z moralnością jest na porządku dziennym. Ktoś, kto sprawuje władzę bądź się o nią bije, traktowany jest jak dziecko. Żeby zyskać uznanie opinii publicznej – od prawa do lewa – musi zachowywać się szlachetnie, a więc dopasowywać się do standardów, jakie narzuca wywodząca się z romantyzmu polska kultura. Pomimo wysiłków, jakie w XX wieku podejmowali rozmaici cynicy i szydercy, wciąż oddziałuje ona znacząco na polityczną świadomość Polaków.
Uczeń Ockhama...
O tym, że tak jest, na każdym kroku przekonuje się Donald Tusk. Szczególnie ostatnio łatwo było to zauważyć. I tak z doniesień medialnych można było się dowiedzieć, że premier ponoć ogłosił, iż jeśli w rezultacie referendum Hanna Gronkiewicz-Waltz straci stanowisko prezydenta Warszawy, to on mianuje ją zarządcą komisarycznym stolicy. Potem Tusk oświadczył także, że nie przewiduje militarnego udziału Polski w interwencji w Syrii.
Istotą sprawowania władzy przez rząd Tuska jest – oprócz odzierania Polaków ze złudzeń – także niewywiązywanie się z obietnic wyborczych
Na szefa rządu posypały się z rozmaitych stron gromy – że w sprawie referendum nieprzyzwoicie kpi z demokracji (czyli woli ludu), jeśli chodzi zaś o sprawę wysłania polskich wojsk na Bliski Wschód, to dystansuje się wobec działań, jakie zamierza podjąć cywilizowana (czytaj: lepsza) część ludzkości wobec zbrodniczej dyktatury. Zarzuty te, pozornie słuszne, pokazują jednak, iż Polacy żyją w krainie czarów i myślą, że w polityce obowiązują te same reguły gry, które znają z przedszkola.
Tymczasem zachowanie Tuska należy traktować jako lekcję poglądową na temat sytuacji dziejowej, w jakiej się znajdujemy. A jest to sytuacja społeczeństwa późnonowoczesnego czy – jak kto woli – ponowoczesnego, które jednak wciąż nie przerobiło swojego spotkania z nowoczesnością. Trzeba tu przywołać dwóch myślicieli, którzy kulturowo i politycznie odcisnęli na nowoczesności znaczące piętno.