Więc nawet gdyby Krauze napisał arcydzieło, to i tak go nie zrealizuje. Bo co do „Smoleńska" to w zasadzie pewne jest, że film nie powstanie.
Na marginesie warto dodać, że jest w PISF trochę ludzi znających się na kinie, bo „Pokłosiu" początkowo odmówiono dotacji. Ale twórcy bardzo skutecznie naciskali, opowiadając, gdzie się dało, że nie dostali pieniędzy z przyczyn politycznych. Oczywiście, w przypadku „Smoleńska" polityka nie będzie miała żadnego znaczenia. Ponieważ reżyser nie ukrywa, że jest zwolennikiem PiS, nie dostanie pieniędzy z przyczyn formalnych.
Wśród argumentów przeciwników publicznego dofinansowania „Smoleńska" (a temperaturę dyskusji mocno podgrzał tekst Krzysztofa Kłopotowskiego we wczorajszej „Rzeczpospolitej") kilka rozbawiło mnie do łez. Pierwszy, że byłby to film propagandowy – o czym mówili wyłącznie ludzie nieznający scenariusza. Prorocy po prostu. Drugi, że podzieliłby Polaków – jakby już nie byli podzieleni. Trzeci, że lansowałby tezę o zamachu.
Tymczasem każdy, kto ma pojęcie o współczesnym kinie, wie, że w Hollywood królują teorie spiskowe, bo daje to świetne efekty fabularne. Dotyczy to również wydarzeń historycznych – że wspomnę „JFK" Olivera Stone'a o zamachu na Kennedy'ego.
Ale najzabawniejszy jest argument, że jeśli projekt byłby dobry, to znaleźliby się prywatni inwestorzy. Otóż nie. Dlaczego, skoro akurat na tym temacie z pewnością można zarobić? Z tych samych powodów, dla których pewien znany wydawca nie może znaleźć chętnych do napisania biografii Adama Michnika czy Andrzeja Wajdy. „Jestem pewien, że byłyby to wielkie hity" – tłumaczył mi kilka tygodni temu – „ale nie ma wystarczająco odważnych dziennikarzy, którzy by to napisali". Potencjalni autorzy wyciągnęli właściwe wnioski z przypadku Artura Domosławskiego i przygód, jakie go spotkały w związku z książką o Kapuścińskim, czy kłopotów Pawła Zyzaka i Sławomira Cenckiewicza w związku z publikacjami o Lechu Wałęsie (obaj stracili pracę).