Zmiana na stanowisku głowy państwa, do której dochodzi w następstwie wyborów, to pod każdą szerokością geograficzną moment szczególny również z punktu widzenia retoryki. W zasadzie wiadomo, co powiedzą obaj kandydaci o sobie nawzajem: przegrany powinien powinszować zwycięzcy, ten ostatni podziękować za rycerską rywalizację. Są to oczywiście frazesy, ich wygłoszenie jednak jest dowodem politycznej kindersztuby, a dla obejmującego swój urząd (oraz ustępującego) prezydenta często bywa to pierwszy (lub ostatni) moment, by zaprezentować swoją dojrzałość jako polityka.
Zarazem, jak chce porzekadło, diabeł tkwi w szczegółach: po ukłonie w stronę konkurenta, po podziękowaniu skierowanym do współpracowników i wyborców ustępujący prezydent ma zwykle jedną z ostatnich w kadencji szans, by zwrócić się do tak szerokiego audytorium, mając pewność, że jego słowa będą nagłaśniane, cytowane i komentowane, że stanowią swego rodzaju szkic „testamentu politycznego".
W tej sprawie zresztą liczą się nie tylko głosy ustępującej głowy państwa i prezydenta elekta. Wieczór wyborczy to czas swoistego przesilenia: dla wszystkich czynnych aktorów sceny politycznej moment kulminacji wielomiesięcznego nieraz wysiłku. Dla wszystkich wyborców na serio zainteresowanych sprawami publicznymi to moment klasycznej katharsis: w jednej chwili (z poprawką na niepewność exit polls) spełniają się lub załamują żywione od lat i rozkołysane w trakcie kampanii nadzieje. Do głosu dochodzą mocne, w codziennym dyskursie politycznym tłumione namiętności: gniew, radość, oburzenie, rozpacz.
Zwykle rozładowują się w sytuacyjnym żarcie, czasem sprzedanym na Twitterze lub innym portalu społecznościowym. Im wyższa jednak ranga publiczna osoby, która dzieli się swoją refleksją, tym większe znaczenie ma jej wypowiedź dla określenia kierunku, w jakim toczyć się będzie życie polityczne, tym bardziej w Polsce, gdzie za kilka miesięcy będą mieć miejsce wybory parlamentarne. Dlatego też warto zwrócić uwagę na to, jak stan rzeczy w kraju scharakteryzował ustępujący prezydent oraz jeden z najbardziej wpływowych diagnostów spraw publicznych – Adam Michnik.
Bronisław Komorowski określił swój elektorat jako „demokratyczne pospolite ruszenie": można to uznać za żartobliwy ukłon w stronę bliskiej prezydentowi retoryki sarmackiej i frazę mobilizującą elektorat PO przed jesiennymi wyborami. Bardziej zastanawiające są dalsze słowa: pospolite ruszenie wyborców Komorowskiego zmobilizowało się, jak wynika z dalszych słów mówcy, „w imię powstrzymania fali nienawiści i agresji". Nie takie bitwy już stoczyliśmy – stopniował militarną retorykę Komorowski, konkludując – „tę falę nienawiści i agresji trzeba powstrzymać".