Ich zdaniem państwo polskie bardziej ma dbać o zachodnie firmy niż o własnych obywateli. A ministrowie bardziej muszą się troszczyć o zyski wielkich korporacji niż o to, by zwyczajne rodziny miały środki do życia.
Niestety, nie przesadzam. Wystarczy uświadomić sobie, że gdy tylko zaczynamy mówić o zwolnieniach podatkowych dla wielkich korporacji czy ułatwieniach dla banków, zaraz znajduje się liberalny ekspert, który zapewnia, iż jest to długoterminowa inwestycja, która się zwróci i której nie wolno przerywać, bo to zaszkodzi polskiej gospodarce. Ale gdy pojawia się polityk, który mówi, że trzeba wprowadzić dodatki (albo jeszcze wyższe ulgi podatkowe) dla rodzin z dwójką i więcej dzieci, wtedy ci sami eksperci oznajmią, iż to skandaliczne rozdawnictwo, z którym nie wolno się pogodzić, bo zrujnuje budżet.
Pominę na razie fakt, że ulgi dla supermarketów czy ułatwienia dla wielkich firm w wyprowadzaniu kasy z Polski są o wiele bardziej rujnujące budżet niż 500 złotych na każde dziecko dla rodzin z drugim i kolejnym potomkiem. O wiele istotniejsze jest bowiem to, że ci rzekomo liberalni ekonomiści nie są w stanie dostrzec, iż nędzne 500 złotych to także inwestycja w rozwój społeczny i w gospodarkę.
Tak się bowiem składa, że rodziny z trójką, czwórką, a tym bardziej z ósemką dzieci od razu wpuszczą te dodatkowe pieniądze w gospodarkę. Kupią za nie jedzenie, ubrania czy opłacą dodatkowe lekcje dla dzieci. Już tylko to pomoże bardziej rozruszać gospodarkę. A to przecież niejedyny zysk z tego dodatku. Bo jeśli się okaże, że rzeczywiście skłoni on Polaków do posiadania kolejnych dzieci, to pojawią się nowi klienci, a także późniejsi pracownicy, którzy utrzymają – mam nadzieję zreformowany – system przy życiu. Dzieci i ich pojawianie się są dobrem społecznym i (tak, tak) gospodarczym. Dlatego trzeba robić wszystko, by przychodziły one na świat. To także jest inwestycja. Z punktu widzenia państwa istotniejsza niż wspieranie zachodnich korporacji.
Autor jest filozofem, publicystą, redaktorem naczelnym telewizji Republika