Nie sposób sobie wyobrazić polskich sporów o takie sprawy, jak aborcja czy „planowanie rodziny", bez udziału Kościoła katolickiego. Teraz okazuje się, że tak samo może być w przypadku kwestii uchodźców.
Pozornie nawet wygląda to tak, że polska debata dotycząca przybyszów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu stanowi lustrzane odbicie dyskusji toczonych w III RP na temat problemów bioetycznych. Wydaje się, że nastąpiła tylko zamiana ról. Jeśli bowiem chodzi o aborcję, jako sprzymierzeńcy Kościoła występowały przyjmujące postawę pro life partie prawicowe i rozmaite kręgi konserwatywne, natomiast kiedy pojawiła się kwestia uchodźców, Kościół stał się nagle autorytetem dla kulturowej lewicy i świecko-liberalnej części opinii publicznej, a więc środowisk, które wcześniej często go atakowały za narzucanie Polakom rzekomo rygorystycznej moralności.
Takim publicystom jak Tomasz Lis jeszcze do niedawna przeszkadzało, że w Polsce biskupi, wypowiadając się w sprawie poparcia Bronisława Komorowskiego dla in vitro, wtrącają się do polityki. Teraz już tym publicystom wtrącanie się biskupów do polityki nie przeszkadza, oni wręcz rozliczają polskich katolików z tego, czy poważnie traktują głos polskich hierarchów, którzy apelują do wiernych o chrześcijańską gościnność.
W obu przypadkach – aborcji i uchodźców – chodzi o nasz stosunek do naszych bliźnich: w pierwszym – dzieci, zwłaszcza w fazie prenatalnej, w drugiej – przybyszów uciekających przed przemocą wojenną, głodem, chorobami.
Kościół opowiadając się z jednej strony za ochroną poczętego życia ludzkiego, a z drugiej – za okazywaniem pomocy migrantom zmuszonym opuścić swoją ojczyznę, w gruncie rzeczy demaskuje myślenie w kategoriach „przestrzeni życiowej", które nie ma względu na orientację polityczną, światopogląd czy wyznanie. W każdym człowieku tkwi bowiem skłonność do egoizmu. A ten ujawnia się w sytuacjach przełomowych w życiu jednostek i społeczeństw.