Takiej debaty wygrać się zresztą nie da. Po pierwsze, każdy sztab chwali swojego faworyta do tego stopnia zaciekle, że odmawia nawet przyznania, kto z konkurencji wypadł najlepiej.
Debaty prezydenckie jak zaklinanie rzeczywistości
Po drugie, chwali swojego tak mocno, jakby bezapelacyjnie wygrał, nawet jeśli ewidentnie przegrał. Po trzecie, to zaklinanie rzeczywistości traktowane jest jako immanentna część debaty, która wpływa na ostateczny werdykt wyborców i konsumentów newsów. Im mocniej sztaby idą w zaparte, tym szybciej rośnie wysoka ocena ich liderów – przynajmniej teoretycznie.
Czytaj więcej
Krzysztof Stanowski zdominował debatę w TVP, obnażając słabość rywali i prowadzącej. Faworyci – R...
Poza tym jasno widać, że demokracja jeńców nie bierze: w wyborach może wystartować każdy, pod warunkiem że zbierze wymaganą liczbę podpisów i ukończył 35 lat. Nawet jeśli jest wariatem, rosyjskim agentem, czy osobą po prostu mało inteligentną. A w debacie nawet najpoważniejszy kandydat zderzyć się z nimi musi.
Debaty prezydenckie jak zapasy w błocie
Co więcej, z debaty na debatę coraz więcej planowanych jest bezpośrednich interakcji między kandydatami, bo to sprawia, że wydarzenie ma charakter bardziej ludyczny i oglądalność rośnie. I jak się już „poważny” kandydat sklei z „niepoważnym”, to na mur-beton i na wieki. A redaktorzy, eksperci i publiczność mają satysfakcję, że takiego „wielkiego polityka” zmuszono do zapasów w błocie z osobą, której na co dzień nie podałby ręki.