Po wielkim wybuchu

Polacy wybrali Andrzeja Dudę oraz Prawo i Sprawiedliwość, bo chcieli zmiany. Ale nie radykalnej, ponieważ cenią sobie stabilizację i przewidywalność – pisze analityk.

Aktualizacja: 17.01.2016 09:57 Publikacja: 14.01.2016 18:49

Po wielkim wybuchu

Foto: PAP/Radek Pietruszka

Zdobycie przez Prawo i Sprawiedliwość bezwzględnej większości można porównać do wielkiego wybuchu. Wymusi on wkrótce na wszystkich głównych siłach politycznych konieczność zredefiniowania swojej tożsamości. Konieczne będzie wymyślenie niemal od nowa form dla wyartykułowania dawno zarzuconych lub dotychczas nieprzemyślanych tematów, np. optymalny model opozycyjności czy charakter i zakres akceptowalnych zmian.

Nic nie będzie już takie samo jak dotychczas, a na pewno nie takie jak w latach 2005 – 2007. Chyba, że bezkrytycznie zgodzimy się, iż „w polityce, bardziej niż gdziekolwiek indziej, początek wszystkiego leży w oburzeniu moralnym i w zwątpieniu w dobre intencje innych". To efektowna myśl, która odwołuje się do podstawowych kategorii i podziałów w polityce (przyjaciel vs. wróg), posiada jednak słabość – pochodzi z odległej przeszłości, z zupełnie innego paradygmatu (Milovan Djilas, „Rozmowy ze Stalinem"/"Susreti sa Stalinom", Londyn 1962). Czyż nie pora poszukać już innej genezy i sił napędowych do uprawiania polityki?

Jak jednak w ogóle doszło do sytuacji, w której w ogóle możemy pomyśleć o zmianie paradygmatu uprawiania w Polsce polityki, która nie sprowadzałaby się wyłącznie do okładania inwektywami?

Dokładnie rok temu wszystko, czym dzisiaj żyjemy było jeszcze ukryte poza horyzontem, choć pierwsze informacje, które wówczas do nas zza niego docierały pozwalały antycypować przyszłe zdarzenia. Bardziej bystrzy potrafili je wyczuć i twórczo wykorzystać. Reszta starych partii zamierzała pozostać przy swoim utartych przez lata mniemaniach - podobnie jak przyzwyczajeni do swoich nieaktualnych już strategii generałowie gotowali się na kampanie na wzór tych, które już się kiedyś odbyły.

Tym, który jako jedyny wyczuł, że nadchodzi zupełnie nowe był Jarosław Kaczyński. W styczniu 2015 r. w wywiadzie dla „Do Rzeczy" profetycznie zauważył „mimo wszystkich mechanizmów, które moderują nastroje społeczne, takich jak wyciszenie niewygodnych dla władzy spraw albo wzrost płac w 2014 r., nagromadziło się wiele przesłanek negatywnych, że potrzeba zmian rośnie. Ona nie daje o sobie znać silnymi symptomami w badaniach".

Ala po kolei, na przełomie roku Polacy byli oburzeni na rządząca klasę polityczną, która w ich opinii oderwała się od problemów zwykłych ludzi i nie potrafiła już nic godnego uwagi zaproponować. Rozglądano się za czymś nowym – a do łask w polityce znowu wróciła młodość, która jak sądzono potrafi wyjść poza utarte schematy i zużyty język. Nie oznacza to, że Polacy stali się rzecznikami radykalnej zmiany – chcieli zmian w granicach tego co znane, niezagrażające ich potrzebie stabilizacji i przewidywalności.

Słabość kandydata jego siłą

W wyborach prezydenckich młodość przede wszystkim reprezentował pretendujący do urzędu prezydenta Andrzej Duda – na początku kampanii był jednak mało znany, a przez to mało przewidywalny. Bezapelacyjnym symbolem stabilizacji był natomiast prezydent Bronisław Komorowski, który na starcie politycznego maratonu milionom Polaków jawił się jako idealny prezydent (uosobienie majestatu Rzeczypospolitej) lub typ poczciwego szlachciury, który funkcjonuje poza codziennością z jej troskami i jałowymi konfliktami. Wiadomo było o nim jedno – że niczym nikogo i nigdy nie zaskoczy.

A jednak Komorowski zaskoczył. Zamiast skupić się na reprezentowaniu majestatu Rzeczypospolitej i pielęgnowaniu swoich „miękkich" przewag nad konkurentami postanowił zmierzyć się w otwartej walce z młodszymi i mniej doświadczonymi kandydatami do urzędu prezydenta – jakby pozazdrościł im ich energii i nimbu nowości. W ten oto sposób raźnie wkroczył w otwarty, brutalny polityczny spór – a tym samym w chaos codzienności. Wówczas to zaczęły się jego kłopoty. Czar prysł - z szanowanego przez wyborców prezydenta stał się tylko jednym z wielu pretendentów do Dużego Pałacu, który jak każdy inny zmuszony jest bezpardonowo łajać przeciwników politycznych.

Z kolei Andrzej Duda z dnia na dzień stawał się coraz bardziej rozpoznawalny, a co za tym idzie bardziej przewidywalny. Nie oznacza to, że zawładnął sercami i umysłami wyborców - choć na starcie kampanii pokazał, że nie da się zakwalifikować jako nieokrzesany, nieopierzony młodzian, to jednak było to zdecydowanie za mało, żeby myśleć realnie o prezydenturze.

Przez niemal całą pierwsza turę kandydatowi wystawionemu przez Jarosława Kaczyńskiego brakowało charyzmy i autorskiej wizji politycznej, która uwiodłaby Polaków. Dość odtwórcze recytowanie przez Dudę programu PiS można było co najwyżej uznać za pospieszne wprawianie się w sztuce oratorskiej, lecz na pewno nie wyjście poza utarty schemat i nie pierwszej już świeżości język. Duda był bezbarwny, ale dzięki temu też paradoksalnie odporny na ataki – przez całą kampanię prezydencką nie udało się Platformie Obywatelskiej kogokolwiek im nastraszyć.

I to właśnie słabości Dudy okazały się jego największym sprzymierzeńcem w pierwszej turze. Dość bezbarwny i niezbyt zdeterminowany bardzo długo nie sprawiał wrażenia, że zagrozi reelekcji Bronisławowi Komorowskiemu. I w tym momencie nastąpił przełom - znacząca część wyborców PO poczuła się uspokojona; nie byli już w swoim mniemaniu zobligowani karnie bronić kandydata swojej partii, który i tak miał ponoć zapewnioną reelekcję. W konsekwencji z czystym sumieniem pozwolili sobie na rozważanie wyboru innego kandydata niż wystawionego przez partię, na którą do tej pory głosowali, a był nim Paweł Kukiz.

Żeby zmienić swoje preferencje mieli oni przy tym jak najbardziej uzasadnione powody – partia Ewy Kopacz nie była już w ich odczuciu tą samą Platformą, co ta kierowana przez Donalda Tuska. Była, jak mawiał klasyk: „trzy poziomy niżej". Skupiona wyłącznie na jałowym sporze z PiS zaczęła być odbierana jako bezbarwna obrończyni status quo. Nawet jeśli była to wyłącznie racjonalizacja dokonana przez wyborców, którzy w elegancki sposób żegnali się z PO, to jednak partia rządząca już podczas wyborów prezydenckich zaczęła być łączona przez swoich dotychczasowych zwolenników z bytem politycznym, który coraz bardziej się degraduje.

Bez powtórki z IV RP

Zwycięstwo kandydata PiS w wyborach prezydenckich było jednak dopiero początkiem znacznie bardziej doniosłych zmian i zapowiedzią potężnych ruchów tektonicznych na polskiej scenie politycznej.

Prawo i Sprawiedliwość nie było faworytem w wyborach parlamentarnych roku 2015. Wchodząc w kampanię miało jednak bardzo mocne karty. Najlepiej spośród ugrupowań opozycyjnych wykorzystało bycie w opozycji - nie tylko utrzymało swój elektorat, ale i rozszerzyło siłę swojego oddziaływania. Konsekwencja w głoszonych poglądach sprawiła, że zmienił się polityczny klimat, a poglądy znacznej grupy Polaków w wielu obszarach przesunęły się jednoznacznie na prawo.

Atutem partii Jarosława Kaczyńskiego było też zwycięstwo w wyborach prezydenckich kandydata tej partii. Wzrost zaufania dla nowego mieszkańca pałacu prezydenckiego służyło ewidentnie PiS – komunikował wyborcom, że nawet znacząca zmiana może być niegroźna, a nawet przynieść ewidentnie pozytywne korzyści. Wszak wybór kandydata Prawa i Sprawiedliwości nie oznaczał utraty poczucie stabilizacji – zaraz po jego wyborze w Polsce nic złego się nie stało, a wielu mogło mniemać, że dokonało się niemal samo dobro. Oczywiście swoje zrobił też zaordynowany przez Kaczyńskiego zwrot ku centrum. Wystawienie Beaty Szydło jako kandydatki na premiera pozwalało zakładać wyborcom o umiarkowanych poglądach, że nowa, zmieniona Polaka nie będzie prostą powtórką z IV RP.

Platforma w kampanię parlamentarną wchodziła mocno poobijana po wyborach prezydenckich – ale nie bez szans. Nie przedstawiła jednak żadnego pomysłu na nowe otwarcie. Nie obsługiwała też żadnego nowego trendu, który pozwoliłby wyborcom na wyobrażenie sobie lepszej Polski, w której żyłoby się im wszystkim lepiej – nie dostrzeżono na przykład, że potrzeba zmian nie była już kwestionowana, pozostawało jedynie pytanie, jakie mają one przyjąć oblicze.

W konsekwencji jej ataki na PiS były odbierane jako próba zakonserwowania „tego co jest" i obrony własnej uprzywilejowanej pozycji. PO stała się w oczach wyborców partią „hejterską", która całą swoją energię skupia wyłącznie na utrzymaniu władzy.

A tak wcale nie musiało być – o co liderzy Platformy mogą mieć uzasadnione pretensje do swoich doradców. Donald Tusk w przeszłości również silnie, a może nawet bardziej histerycznie atakował PiS, i nie był powszechnie postrzegany jako „hejter". Różnica była taka, że w 2007 roku ówczesny lider PO twórczo zdefiniował trendy społeczne, a następnie przełożył je na zrozumiałe dla wyborców cele polityczne, których jak głosił, bronił przed Prawem i Sprawiedliwością. Tymi celami była „druga Irlandia" i „cud gospodarczy". Polacy chcieli żyć i pracować jak Europejczycy, a Tusk zapewnił ich, że rozumie to marzenie, a następnie pokazał podczas wygranej z Jarosławem Kaczyńskim debaty, że ma siłę unieść swój polityczny projekt.

Zachować dystans wobec PO

Podobną drogą, jak Tusk w 2007 roku, podczas ostatniej kampanii parlamentarnej, jak i tuż po niej, poszedł stosunkowo młody, debiutant na scenie politycznej Ryszard Petru – on również dobrze zdefiniował trendy i twórczo przełożył je na cele polityczne. Zrozumiał, że jego potencjalni wyborcy czują się już co prawda Europejczykami, lecz dostrzegają, że w Polsce jest jeszcze nadal wiele do zrobienia („Polska nie jest w ruinie, ale są ruiny w Polsce"). Odwołując się do swoich zasobów i niekwestionowanych kompetencji zaproponował wyborcom „lepsze zorganizowanie państwa i jego instytucji – za te same pieniądze". I podobnie jak Tusk swojej autorskiej, modernizacyjnej wizji broni obecnie odważnie przed PiS zyskując w rankingach zaufania i sondażach. I tylko on jako jedyny może dzisiaj Prawu i Sprawiedliwości rzucić realne wyzwanie – „zmienię Polskę, ale zrobię od was lepiej!".

Żeby jednak tego efektywnie dokonać Petru musi zachować polityczną autonomię i co najmniej zdrowy dystans w stosunku do PO – nie może pozwolić, żeby zapisała go do „obozu przegranych". Pamiętać też powinien, że potrzeba zmian w Polsce nie jest już przez ogół wyborców kwestionowana. Dzisiaj spór idzie jedynie o jej zakres i charakter – obecni, jak i potencjalni wyborcy Nowoczesnej pragną pozytywnych przeobrażeń, które sprawią, że państwo polskie będzie bardziej sprawne, Polska urośnie w siłę, a im i reszcie Polaków będzie żyło się dostatniej. Nie może też dać sobie narzucić wizerunku polityka, który ważne dla części wyborców zmiany chce odwrócić w imię wolnorynkowego wyznania wiary – a tak może być przedstawiany nie tylko przez autora owych zmian (PiS), lecz także i przez PO.

Niedostrzeżenie tych zagrożeń na czas może wpisać Nowoczesną, niezależnie od intencji jej lidera, w rolę obrońcy status quo, a w konsekwencji sprawić, że to nie ona będzie głównym antagonistą Prawa i Sprawiedliwości.

Autor jest analitykiem trendów społecznych i rynkowych, pracował dla wielu marek i partii politycznych

Zdobycie przez Prawo i Sprawiedliwość bezwzględnej większości można porównać do wielkiego wybuchu. Wymusi on wkrótce na wszystkich głównych siłach politycznych konieczność zredefiniowania swojej tożsamości. Konieczne będzie wymyślenie niemal od nowa form dla wyartykułowania dawno zarzuconych lub dotychczas nieprzemyślanych tematów, np. optymalny model opozycyjności czy charakter i zakres akceptowalnych zmian.

Nic nie będzie już takie samo jak dotychczas, a na pewno nie takie jak w latach 2005 – 2007. Chyba, że bezkrytycznie zgodzimy się, iż „w polityce, bardziej niż gdziekolwiek indziej, początek wszystkiego leży w oburzeniu moralnym i w zwątpieniu w dobre intencje innych". To efektowna myśl, która odwołuje się do podstawowych kategorii i podziałów w polityce (przyjaciel vs. wróg), posiada jednak słabość – pochodzi z odległej przeszłości, z zupełnie innego paradygmatu (Milovan Djilas, „Rozmowy ze Stalinem"/"Susreti sa Stalinom", Londyn 1962). Czyż nie pora poszukać już innej genezy i sił napędowych do uprawiania polityki?

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Duopol kontra społeczeństwo
analizy
PiS, przyjaźniąc się z przyjacielem Putina, może przegrać wybory europejskie
analizy
Aleksander Łukaszenko i jego oblężona twierdza. Dyktator izoluje i zastrasza
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Arak: Po 20 latach w UE musimy nauczyć się budować koalicje
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Krótka ławka Lewicy
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?