Na niedawnym szczycie NATO nie zaprosiło Ukrainy, nie podało terminu członkostwa. Ale też zagwarantowano jej to w przyszłości. Sprawy najistotniejsze – jak zwykle – umykają komentatorom, chociaż w ledwie zarysowanych konsekwencjach dzisiejszych decyzji tkwią zalążki jutrzejszych nieszczęść.
Przyjęcie do NATO podczas wojny jest niemożliwe, bo uruchamia artykuł 5, który nakazuje przyjść solidarnie z pomocą napadniętemu, a więc wepchnęłoby sojusz w wojnę z Rosją. Zresztą akcesja musi być zgodnie ratyfikowana przez parlamenty państw członkowskich, co dziś raczej niemożliwe, bo strach jest silniejszy. Tak demokracja z jej procedurami przegrywa z tyranią.
Czytaj więcej
Konkluzje szczytu NATO w Wilnie nie zaspokoiły ambicji Wołodymyra Zełenskiego, ani aspiracji walczącego narodu Ukrainy. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo nie mogły. Stały się za to twardą lekcją politycznego realizmu dla Kijowa i reszty świata.
To, co postanowiono, jawi się więc jako realne maksimum, ale jednocześnie jest prezentem dla Kremla, bo im dłużej będzie trwała wojna, tym dalej odsunie się integracja Ukrainy z Zachodem. Nie musi to być wojna pełnowymiarowa jak dzisiaj; wystarczy, by tliła się bez końca, jak walki w Donbasie po powstaniu samozwańczych „republik ludowych” w 2014 roku.
Zapewne zło stało się w pierwszej połowie 2022 roku, zaraz po inwazji rosyjskiej na Kijów. Niemcy nie lubią, by im wypominać, że zaoferowały wtedy napadniętym „pomoc” w postaci 5 tys. hełmów i trochę opatrunków. Ameryka chciałaby zapomnieć, że zablokowała polską ofertę przekazania myśliwców MiG-29 i miesiącami wzbraniała się przed dostawami ciężkiej artylerii i rakiet. Wielka Brytania – która dziś najśmielej pomaga walczącym – także długo nie potrafiła zdecydować się na poważniejsze dostawy. Przez zbyt długi czas Ukraińcy z zachodniej broni dysponowali tylko ręcznymi wyrzutniami pocisków przeciwpancernych, które zresztą pozwoliły na zatrzymanie rosyjskiej kolumny prącej z Białorusi na Kijów.