Wiosna przebojem wdarła się do polskich miast i wsi, kończąc sezon grzewczy i obniżając zapotrzebowanie na energię. Jednak, jak się okazało, nie na długo, bo kwiecień okazał się chłodniejszy od średniej, tak jakby nawet pogoda pragnęła nam przypomnieć, że kryzys energetyczny nigdzie sobie nie poszedł, co najwyżej schował się za niższymi cenami na giełdach.
Podsumowując pierwszy sezon grzewczy kryzysu energetycznego podsycanego przez rosyjski Gazprom, należy uznać, że mieliśmy w Europie dużo szczęścia, ale także trochę mu pomogliśmy. Ciepła zima w połączeniu z udaną dywersyfikacją dostaw gazu, ropy oraz węgla sprawiły, że nie pojawiły się niedobory tych dóbr na dużą skalę, a energia elektryczna była wytwarzana bez przeszkód. To wszystko pomimo systematycznego ograniczania dostaw gazu przez Gazprom od lata 2021 r.
Czytaj więcej
Czy Grzegorz Kołodko uległ mitom powielanym dawniej przez sowiecką propagandę? – pyta publicysta.
Ponad rok po inwazji Rosji na Ukrainę możemy uznać, że kryzys energetyczny był elementem przygotowań. Rosjanie ograniczyli podaż gazu, podnosząc ceny tego surowca i zależną od nich wartość energii na giełdach europejskich, zwiększając jednocześnie popyt na węgiel, windując także jego cenę. To był kryzys większy niż naftowy w latach 70. XX wieku, bo nie dotyczył tylko jednego medium i miał wpływ na całą gospodarkę, dodatkowo windując inflację przyspieszoną drukowaniem pieniądza po pandemii, a w niektórych przypadkach rozbuchanymi programami socjalnymi.
Informacje z rynku energetycznego są dziś coraz lepsze, bo skończył się sezon grzewczy, a ryzyko związane z inwazją Rosji na Ukrainę przestało windować ceny. Cena gazu na giełdzie holenderskiej TTF, która w apogeum kryzysu energetycznego zbliżyła się do 350 euro za megawatogodzinę, obecnie krąży wokół 40 euro niewidzianych od jesieni 2021 roku. Jednakże kryzys się nie skończył. Gaz kosztował wcześniej dwa razy mniej – ok. 20 euro za megawatogodzinę.