Zapewne nie ja jeden wczesną jesienią z przerażeniem przyglądam się termometrowi, który prócz swej głównej funkcji odmierza czas do początku sezonu grzewczego. Niższe poziomy słupka czerwonego płynu (chwała Bogu, już nie rtęci) są jak alarm i z dnia na dzień ostrzegają przed nadejściem smogu. A potem przychodzi ten dzień, kiedy Polacy zaczynają grzać. I wtedy zaczyna się piekło. Kominy jak kraj długi i szeroki wyrzucają gęsty lepki dym. Jeśli jest wiatr, to fala niosącej grozę trucizny jeszcze się jakoś rozprasza. Jeśli nie ma, nad polskimi wsiami, miasteczkami czy miastami zalega powłoka szybko działającej trucizny. Trudno przez te kłęby dymu zobaczyć budynki; najstraszniejsze są widoki miejscowości w rejonach górskich. Tam, a bywa tak regularnie w Zakopanem, Nowym Targu czy Żywcu, z pewnej odległości miast nie widać wcale, może jakieś sterczące tu i ówdzie wieże kościołów, resztę doskonale zasłania gęsta powłoka benzo(a)pirenu.