Robienie z węgierskich wyborów papierka lakmusowego dla nastrojów panujących w Europie w sprawie inwazji Rosji na Ukrainę byłoby grubym nieporozumieniem. Węgrzy to naród od zawsze na Starym Kontynencie osobny – ten, który kiedyś do Europy przybył (początkiem jego historii jest „zajęcie ojczyzny”, a nie stworzenie państwa), a nie żyje w niej od zawsze. Pisałem o tym zresztą w tym miejscu niemal rok temu w tekście „Bratankowie dalszego stopnia”. Ale też zupełnie zlekceważyć skali i okoliczności zwycięstwa partii Viktora Orbána po prostu nie można.

Przede wszystkim dlatego, że żaden z przedwyborczych sondaży nie wskazywał na aż tak miażdżącą przewagę Fideszu, który w prawie 200-osobowym parlamencie zdobył 135 mandatów. I to w kontekście zjednoczenia się opozycji, która we wszystkich okręgach jednomandatowych (na Węgrzech obowiązuje mieszana ordynacja wyborcza) wystawiła tylko po jednym kandydacie, by zwiększyć jego szansę w starciu z kontrkandydatem z partii rządzącej.

Nie będzie żadnym odkryciem stwierdzenie, że kampania wyborcza przebiegała w cieniu toczącej się tuż obok wojny. To właśnie fakt ciepłych relacji Viktora Orbána z Władimirem Putinem próbowała podkreślać i rozgrywać na swoją korzyść opozycja w ostatnich tygodniach kampanii. Mało kto chyba jednak spodziewał się, że okoliczność ta wzmocni polityczną pozycję premiera.

Dużo więcej o nastrojach panujących w Europie powiedzą nam wyniki francuskich wyborów prezydenckich, których pierwsza tura odbędzie się już w najbliższą niedzielę. Marine Le Pen – której kampania jeszcze kilka tygodni temu polegała na nerwowym zrywaniu plakatów przedstawiających kandydatkę Zjednoczenia Narodowego w objęciach Putina – z każdym kolejnym sondażem zmniejsza swój dystans do Emmanuela Macrona.

Wiele wskazuje więc na to, że szok, jakim dla Europy był wybuch wojny, powoli mija. Kluczowe pytanie brzmi teraz, czy ta tendencja się utrzyma, czy Stary Kontynent – a przynajmniej jego zachodnia, niebezpośrednio zagrożona działaniami Moskwy część – nie zechce z czasem wrócić do zasady business as usual w relacjach z Rosją. Dla Polski taka ewentualność byłaby bowiem śmiertelnym niebezpieczeństwem.