Brexit jest dla Europy jak Fukushima dla Japonii. Niespodziewany i tragiczny. Samo pytanie – być czy nie być w Unii Europejskiej – wydawało się szalone, a co dopiero odpowiedź z 23 czerwca 2016 roku.
Wstrząs wykoleił elity z utartego szlaku i dotknął na jeden dzień rynków oraz zwykłych ludzi. Ministrowie spraw zagranicznych Niemiec oraz Francji rzucili na stół pomysł – więcej Unii w Unii – jako standardową terapię, która nie działa zapewne z uwagi na zbyt małą dawkę leku – teraz będzie jeszcze więcej. W Polsce naczelny polityk zaproponował nowe traktaty: nowe powinny być chyba inne od niemiecko-francuskich, a więc mniej Unii w Unii. Sumując, wygląda na to, że traktatowo będzie mniej więcej bez zmian, na razie. Europejczycy po jednym dniu niespokojnego zaciekawienia zajęli się swoimi sprawami, sądząc, że i tak nic od nich nie zależy. Rynki zdyskontowały zmianę i powróciły do trendów – giełda amerykańska testuje maksima, a polska minima.
Czy Unię Europejską można uratować? A może lepiej zastanówmy się, dlaczego mielibyśmy ratować? Dlaczego UE? Szukajmy analogii. Wielu słyszało o amerykańskim marzeniu. Nadspodziewanie wielu wie nawet, na czym polega amerykańskie marzenie. A czy my tu i teraz możemy powiedzieć, że mamy europejskie marzenie? Czy my mamy polskie marzenie? Czy też – mamy to wszystko gdzieś?
Kiedyś na początku transformacji mieliśmy wspólne marzenia. Marzenia o lepszym życiu, o członkostwie Polski we Wspólnocie Europejskiej (tak się wówczas nazywała Unia) i NATO. To była perspektywa szczęśliwości, do której dążyliśmy. Czasami marzenia się spełniają. I jeśli nie potrafimy znaleźć nowych, pojawia się kłopot.
Najważniejsze pytania
Po decyzji Brytyjczyków rozmawiałem z wieloma ludźmi. Moje pytanie, czy możemy uratować UE, na ogół wywoływało osłupienie. O co chodzi? Przecież to nie nasza sprawa, tym się zajmują rządy, Parlament Europejski, a nie przeciętny Kowalski. Kiedy mówiłem, że to zbyt poważna sprawa, by zostawić ją wyłącznie w rękach polityków i eurokratów, słyszałem, że nasz głos i tak się nie liczy.