Na ambitne plany prezydenta Macrona politycy niemieckiej CDU reagują chłodno, a minister finansów Wolfgang Schäuble wręcz z pewnym humorem. Komentując pomysły prezydenta Francji, Schäuble stwierdza bowiem, że się w pełni zgadza, by zaraz potem powiedzieć, że największym problemem strefy euro „jest nieprzestrzeganie [jej] reguł". To policzek wymierzony rękawiczką. Reguły, czyli traktat z Maastricht, mówią bowiem na przykład o deficycie budżetowym na poziomie 3 proc. PKB (Francja ma 3,4 proc.) oraz stosunku długu publicznego do PKB na poziomie poniżej 60 proc. (Francja ma 96 proc.). Wcale nie lepiej sprawy się mają w przypadku Włoch i Hiszpanii.
Tu właśnie pojawia się problem politycznej kwadratury euro. Grecki kryzys i minorowa kondycja innych krajów strefy pokazują, że na euro najlepiej wychodzi Berlin, którego aututem jest eksport. Teoretycznie głębsza unifikacja powinna pomóc strefie euro poprzez transfery środków. Niemcy chcą jednak najpierw gospodarczego uzdrowienia swoich partnerów. Tyle że takie uzdrowienie jest co najmniej trudne przy obecnym modelu funkcjonowania strefy. I tu koło się zamyka. Nagłe zaciskanie socjalnego pasa, które zapowiada Macron, może się zaś skończyć potężnym wybuchem społecznego niezadowolenia, które wzmocni siły antysystemowe i przekreśli szanse na pogłębienie integracji.
Znacznie lepiej od Francji warunki członkostwa spełnia obecnie Polska. Nasz dylemat z euro jest jednak nieco inny. Wchodząc do strefy w obecnym kształcie, moglibyśmy stać się w razie kryzysu drugą Grecją. Wchodząc na zasadach Macrona (przy założeniu, że ktoś nam to zaproponuje), musielibyśmy zaś przyjąć do wiadomości, że nie mamy już swojego państwa w klasycznym tego słowa rozumieniu. Podobnie jak Czesi, Węgrzy i Słowacy, nasze społeczeństwo za mało się wolnym państwem po 1989 r. nacieszyło, by politycznie zaakceptować taką decyzję. Czy pozostanie poza strefą euro jest dla Polski ryzykowne? Bez wątpienia. Takie są jednak obecnie polityczne realia.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego