Polityka gospodarcza w dryfie

Potrzebna jest zrównoważona, ale odważna korekta neoliberalnej doktryny, ale dziś nie widać partii, która byłaby gotowa związać się z takim programem – pisze publicysta i ekonomista

Publikacja: 15.03.2010 20:13

Ryszard Bugaj

Ryszard Bugaj

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys

Red

Nie ma ściśle obiektywnych miar gospodarczego sukcesu. Widać to wyraźnie choćby gdy porównujemy rozwiniętą Europę ze Stanami Zjednoczonymi. Stany osiągnęły wyższy poziom PKB na mieszkańca, ale to kraj znacznie większych nierówności, słabszego zabezpieczenia socjalnego, w którym pracuje się znacznie dłużej. Można uznać, że te czynniki nie mają znaczenia dla dobrobytu i ocenić, że Stany odniosły sukces, a Europa została z tyłu. Wielu właśnie taki punkt widzenia przyjmuje, ale nie jest on oczywisty.

Polska nigdy nie była w czołówce krajów relatywnie wysoko rozwiniętych, a od XVIII wieku dystans do czołówki dość szybko narastał. Sytuacji nie poprawił ponad 100 letni okres zaborów (choć w zaborze pruskim i w części rosyjskiego w pewnych okresach gospodarka rozwijała się dość szybko). Nie powiodła się próba nadrobienia dystansu w 20-leciu międzywojennym, choć były tego obiektywne przyczyny (światowa depresja lat 30-tych, konieczność scalenia poszczególnych części kraju). Oczywiście wojna (mimo przesunięcia kraju na zachód) cofnęła Polskę jeszcze bardziej.

Wbrew temu co twierdzą ludzie z kręgu SLD, całkowicie nie powiodła się też próba modernizacji polskiej gospodarki w okresie PRL-u. W 1989, gospodarka polska nie tylko była poważnie zadłużona, a nierównowaga osiągnęła ekstremalny poziom, ale przede wszystkim dysponowała przestarzałym majątkiem, była skrajnie materiało i energochłonna. Wszyscy mieli pracę, ale tylko dlatego, że wydajność pracy była bardzo niska. Środowisko naturalne było zniszczone, ludzie żyli bardzo krótko. Nawet w edukacji (nie wspominając o ochronie zdrowia) trudno dostrzec sukcesy. Do kolejnej próby modernizacji gospodarki startowaliśmy z niskiego poziomu. Trzeba o tym pamiętać.

Czy odnieśliśmy sukces? Czy znajdujemy się na właściwej drodze? Generalnie na pewno tak, ale przecież nie sposób stracić na odrzuceniu systemu komunistycznego, który był – to dziś dobrze wiemy – zaułkiem historii. Więc nie stracili też Czesi, Węgrzy, ani nawet Rosjanie lub Ukraińcy. Ta generalna ocena jest ważna, ale przecież nie można się w tym punkcie zatrzymać. Wypada się pochylić nad kwestią uwarunkowań, kosztami transformacji, a przede wszystkim perspektywami na przyszłość.

Przekonanie o niecelowości reformy „realnego socjalizmu” kształtowało się stopniowo, ale w 1989 nie było w tej sprawie znaczących różnic. Wszyscy byli zgodni, że gospodarka prywatno-rynkowa (kapitalistyczna) nie ma globalnej alternatywy. Jednak istotne różnice dotyczyły dwu kwestii: strategii przekształceń (ewolucyjna czy szokowa) oraz wyboru modelu docelowego. Polityka mogła sprzyjać, albo kształtowaniu się systemu o silnych cechach socjalnych i rozbudowanej interwencji państwa (modelu kapitalizmu socjalno-etatystycznego), albo systemu bardzo wolnorynkowego. Przy Okrągłym Stole wsparcie zyskała strategia gradualistyczna ze wskazaniem na kapitalizm socjalno-etatystyczny. W obradach uczestniczyła grupa zwolenników tego programu, ale przesądziło przede wszystkim wspólne przekonanie, że egzekutorem zmian będzie raczej dotychczasowa władza, a „kontrolerem” dotychczasowa opozycja (przede wszystkim Solidarność, ale też jej polityczna reprezentacja w parlamencie).

Wybory czerwcowe przyniosły klęskę dotychczasowej władzy. Wprawdzie – zgodnie z kontraktem – ugrupowania PRL-wskie zajmowały w sejmie 2/3 miejsc, ale to były ośle ławki. Powstała możliwość przejęcia władzy przez dotychczasową opozycję, a jednocześnie szybko postępujący rozkład w gospodarce skłaniał do podjęcia kroków radykalnych. Oczekiwał tego również „zachód”. Zwrotowi sprzyjała atmosfera intelektualna (to czas największego tryumfu doktryny neoliberalnej) i polityczny radykalizm. Wszystkie te czynniki łącznie przesądziły o odrzuceniu koncepcji okrągłostołowej i przyjęciu koncepcji zmian szokowych. Nie był to program nowatorski, a raczej dość standardowy „program dostosowawczy” aplikowany przez Fundusz Walutowy w gospodarkach słabo rozwiniętych (ale prywatno-rynkowych), które popadły w stan makroekonomicznej destabilizacji. W Polsce ten program miał być instrumentem przemian ustrojowych.

Nad wyborem strategii (co w warunkach „rewolucji” jest raczej typowe) szerszej debaty nie było. Zwolennicy jej nowej formuły uzyskali ogromny wpływ. Aktywnych sceptyków zawsze mogli oskarżyć o konserwowanie komunizmu. Solidarność odrodziła się jako niewielka organizacja i – co najważniejsze – nie można było mieć wątpliwości, że również realizacja programu gradualistycznego nie zapobiegnie „transformacyjnej recesji” (choć można było zakładać, że będzie łagodniejsza) i łatwo będzie przekonać wyborców, że to skutek programowego oportunizmu. Zatem gdybyśmy zaczęli ostrożnie to i tak drugi etap należał by do radykałów – może bardziej zdeterminowanych niż L. Balcerowicz. Jeśli więc na kwestie wyboru programu transformacji spojrzymy realnie (a nie w trybie dociekań seminaryjnych) to musimy przyznać, że okoliczności de facto przesadzały o wyborze środków radykalnych, choć inna droga – widziana przez pryzmat interesów dużych grup społecznych – mogła by przynieść korzystniejsze rezultaty.

„Plan Balcerowicza” odniósł pełen sukces z perspektywy tych, którzy wyznają wartości neoliberalne i akceptują wolnorynkową aksjologię. Bardziej zniuansowana musi być ocena gdy – jak autor tego tekstu – uwzględni się kryteria socjalne, a rynek postrzega się jako instytucję nie wolną do wad. Sukcesem z każdej perspektywy jest oczywiście dość przyzwoite tempo wzrostu, powstanie instytucji rynkowych, a także takie zmiany jak poprawa standardów środowiskowych, czy wydłużenie przewidywanego czasu życia obywateli.

Patrząc jednak przez pryzmat kryteriów socjalnych (również z perspektywy warunków rozwoju w przyszłości) dostrzec trzeba: ogromny wzrost nierówności materialnych i istnienie grup żyjących w niedostatku, wysokie w całym okresie bezrobocie, niskie i słabnące zabezpieczenie społeczne. W wymiarach ściśle gospodarczych to brak postępu konkurencyjności gospodarki (opartej na wiedzy), szeroka kontrola zagranicznych podmiotów nad znaczna częścią (szczególnie dużych) polskich przedsiębiorstw. Do sukcesów trudno też zaliczyć sytuację infrastruktury, czy stan ochrony zdrowia. Bardziej złożona musi być ocena stanu finansów publicznych, systemu podatkowego i systemu ubezpieczeń. Ale już tu dopuszczalna jest konkluzja: w Polsce powstał system kapitalistyczny raczej według zaleceń doktryn neoliberalnych, indywidualistyczny, który jest „zarządzany” pasywnymi środkami polityki państwa. W tym systemie niski jest poziom kapitału społecznego, szybko postępuje petryfikacja struktury społecznej i słabną merytokratyczne mechanizmy selekcji kadr. Jednocześnie w tym systemie silnie działają indywidualne motywy sukcesu materialnego, co jest czynnikiem dyscyplinującym pracowników i wymuszającym zachowania przedsiębiorcze.

Dlaczego radykalna droga wybrana na początku przemian ustrojowych nie została skorygowana mimo często następujących zmian politycznych? Czy dlatego, że nie ma do niej istotnych zastrzeżeń? Można w tej kwestii sformułować tylko pewne hipotezy.

Najpierw zadziałał chyba „syndrom kozy”. W 1991 roku (szczególnie pod koniec) plan Balcerowicza znalazł się na progu katastrofy. Spadek produkcji, bezrobocie i inflacja były o rząd wielkości wyższe od zapowiedzi. Dramatyczna była sytuacja budżetu (dochody w stosunku do ustawy o blisko 1/3 niższe). Co więcej, powszechnie pesymistyczne były oceny przyszłości. Koza została wprowadzona. Polityczny zwrot (i to w wersji populistycznej) stał się realny. Nie doszło do niego bo sytuacja gospodarki – niespodziewanie dla wszystkich — od połowy 1992 roku zaczęła się poprawiać. Kozę udało się wyprowadzić. [wyimek]Neoliberalny program pewnie będzie kontynuowany i – być może – przez pewien czas uzyskamy nawet względnie szybki wzrost. Ale ceną będzie dalszy spadek bezpieczeństwa socjalnego i jeszcze większe nierówności[/wyimek]

Wydaje się, że zdecydowały dwa czynniki: obiektywnie korzystne uwarunkowania zewnętrzne (świetny stan gospodarki światowej i przychylność zachodnich partnerów) oraz nieortodoksyjna korekta „planu”. Oczywiście ten drugi czynnik miał bezpośrednie i większe znaczenie. Balcerowicz woli o tym zapomnieć, bo świadczy to o jego niekonsekwencji, ale rezultat był dobry. Znaczenie miały trzy zmiany: złagodzenie podatku popiwkowego, finansowa „restrukturyzacja przedsiębiorstw”, a przede wszystkim zwiększenie deficytu budżetowego na 1991 rok (zmiana wprowadzona została… w drugiej połowie grudnia, a dodatkowy deficyt sfinansowany… „bezprocentowym kredytem NBP”, czyli – mówiąc prosto – przy pomocy maszyny drukarskiej). W następnych latach korekta programu nie została wprowadzona po części dlatego, że aż do 2007 roku sprzyjające było otoczenie zewnętrzne, a wyprzedaż majątku państwowego ułatwiał stabilizowanie sytuacji makroekonomicznej. Obydwa te czynniki sprzyjały (szczególnie w latach 1993- 1998) osiąganiu wysoki stopy wzrostu, co miarkowało polityczna kontestację. Większe jednak znaczenie miały – kształtujące się stopniowo – strukturalne czynniki polityczne. To przede wszystkim dominacja nurtu neoliberalnego, którego częścią (oczywiście nie organizacyjną) staje się środowisko postkomunistyczne. Jednocześnie nie wykształciła się silna alternatywa zorientowana prosocjalnie – ani w postaci „tradycyjnej” lewicy, ani w postaci społecznie wrażliwej prawicy. Owszem, SLD, AWS, PiS w kampaniach wyborczych podnoszą socjalne postulaty, ale gdy uzyskują władzę prowadzą politykę odległą od tych postulatów. Utrwala się społeczne przekonanie o braku alternatywy. Sprzyjają temu media. Ten stan może trwać nadal mimo, że kryzys w światowej gospodarce, zarówno doraźnie jak i ze względu na oddziaływanie długookresowe jest czynnikiem zaburzającym. Również mimo tego, że systematycznie na znaczeniu zyskują inne czynniki nie sprzyjające podtrzymaniu głównych linii dotychczasowej polityki. Póki co obecny rząd twardo (nawet arogancko) podtrzymuje zamiar kontynuacji polityki zorientowanej na umocnienie systemu wolnorynkowego. Liberalne środowiska niezależne są skłonne krytykować rząd raczej za nie dość konsekwentną prorynkową politykę, a opozycja de facto nie skrystalizowała alternatywnego programu. Taka sytuacja mogła się ukształtować w znacznej mierze dlatego, że dotychczas gospodarka polska przeżywa kryzys w łagodnej postaci. Nie jest to następstwem trafnej polityki rządu. Odwrotnie, przesądziła o tym niezdolność rządu do skutecznego wdrożenia zamierzonej polityki. Fakt, że w Polsce nie ma recesji jest przede wszystkim rezultatem „dostosowania kursowego” (deprecjacji złotówki) i działania mechanizmu automatycznej stabilizacji koniunktury (ogromnego powiększenia deficytu sektora finansów publicznych). Intencją rządu było nie dopuścić, ani do jednego, ani do drugiego. To się nie powiodło i… rezultat jest dość dobry, a premier oraz minister finansów wypinają pierś po medale. Doraźne (a tym bardziej długookresowe) konsekwencje obecnego kryzysu nie należą jednak do przeszłości. Doraźne wyzwanie związane jest z deficytem finansów publicznych i z bezrobociem. Choć szereg krajów jest pod tym względem w gorszej niż Polska sytuacji, to przecież nie można lekceważyć perspektywy deficytu finansów publicznych w przyszłym roku na poziomie 8% PKB (a w roku następnym być może jeszcze wyższego). Tego nie da się po prostu przeczekać. Trzeba też odpowiedzieć na pytanie, czy – w związku z kryzysem – korekty systemu i polityki gospodarczej nie stają się zgoła imperatywne. Przez ostatnie ponad dwie dekady światowa gospodarka rozwijała się dość szybko i coraz więcej krajów na coraz większą skalę (choć nie bez ważnych wyjątków) podporządkowywało się neoliberalnej dyrektywie, którą (bardzo upraszczając) można ująć w dwu punktach: zwalczanie inflacji i poszerzanie imperium rynku. To miało wystarczyć do stabilnego i względnie szybkiego rozwoju. Jak widać nie wystarczyło: bąble spekulacyjne powstały i pękły, a potem negatywne następstwa rozlały się na realną gospodarkę (recesja i bezrobocie). Nie mamy jeszcze wystarczających przesłanek dla oceny skutków kryzysu. Przeważać zdaje się opinia „centrowa”, która głosi, że świat (na ogół dzięki interwencjom państwa) przezwycięża recesję, ale wchodzi raczej w okres stagnacji. Czy więc współczesny kapitalizm będzie trwać w niezmienionej postaci. Chyba nie. Ale wielkie wyzwania dla polskiej gospodarki mają też mniej globalny charakter. Procesy demograficzne (szczególnie starzenie się społeczeństwa) są zapowiedzią gwałtownie rosnących zobowiązań państwa w obszarze ochrony zdrowia i ubezpieczeń społecznych (także polityki prorodzinnej). W UE narasta presja na wyeliminowanie zasady solidarności, która (choć już osłabiona) ciągle jest gwarancją transfery znacznych środków z Brukseli. Jest też możliwe, że będziemy zmuszeni przyjąć poważne ciężary z tytułu finansowania europejskiego programu ekologicznego. Może to prowadzić do strukturalnego podrożenia energii dla polskiej gospodarki z poważnym uszczerbkiem dla jej konkurencyjności. Tu zresztą liczyć się trzeba z poważnym pogorszeniem także ze względu na cenę pracy. Odpowiedź polskich neoliberałów na wszystkie te wyzwania jest niezmienna: więcej rynku, czyli niższe wydatki socjalne, niższe i bardziej „płaskie” (najlepiej liniowe) podatki, bardzo szybka redukcja deficytu finansów publicznych, natychmiastowa eliminacja „przywilejów” emerytalnych i urynkowienie ochrony zdrowia. Także totalna prywatyzacja i jak najszybsze wstąpienie do strefy euro oraz surowa polityka pieniężna. To program z pewnością nieprzyjemny dla dużych grup społecznych, ale – może na szczęście – trudny do przepchnięcia nawet przez instytucje polityczne (chyba, że Tusk zostanie prezydentem, a PO będzie rządzić samodzielnie i wyzbędzie się strachu przed wyborcami), o praktycznej realizacji nie wspominając. Groźne jest więc raczej uśpienie — przez neoliberalną utopię – wyobraźni, a potem doraźna i chaotyczna polityka. Neoliberalny program w znacznej mierze wyrasta z wątpliwych przekonań aksjologicznych (np. z założenia, że całkowicie wolny rynek zapewni makroekonomiczną stabilność), a już na pewno z naciąganej diagnozy stanu polskiej gospodarki. Utrzymuje się np., że w Polsce są wysokie i progresywne podatki, panuje wyuzdany fiskalizm i socjalna rozrzutność. Można dowieść, że to po prostu nieprawda. Jeśli jakimś cudem powstaną sprzyjające warunki polityczne, to neoliberalny program może być kontynuowany, nawet zaostrzony i — być może – przez pewien okres uzyskamy względnie szybki wzrost. Ale ceną musi być dalszy spadek bezpieczeństwa socjalnego i jeszcze większe nierówności. Jest też tylko kwestią czasu, kiedy pojawi się makroekonomiczna destabilizacja i na scenę wyjdą populiści. Nie widać dobrych powodów by zrezygnować z korekty dotychczasowej formuły. Istnieje racjonalna alternatywa, choć w tym miejscu można zasugerować tylko wybrane kwestie. Rozsądny program nie może być sztywny ideologicznie, nie powinien lekceważyć zagranicznych uwarunkowań, ani… dominujących interesów obywateli. Dziś najważniejsze jest zapobiegnięcie ekstremalnie wysokiemu deficytowi finansów publicznych. Ale jest wysoce wątpliwe osiągnie tego celu wyłącznie przez cięcie wydatków (na marginesie: zwolennik tej drogi – L. Balcerowicz — w wywiadzie w Rzeczpospolitej z 12-13 grudnia br. mówi Nie mogę w tej chwili pokazać, jakie konkretne ruchy w wydatkach są konieczne), co nie znaczy, że ograniczenia są niecelowe i zupełnie niemożliwe. Jednak podwyższenia ciężarów na rzecz państwa (może tylko przejściowo) uniknąć się nie da. Zarówno ciężarów ubezpieczeniowych jak i podatkowych (tu poważne ograniczenie wynika obowiązujących zasad zmiany prawa). Przypuszczalnie wszystkie zmiany (zarówno po stronie dochodów jak i wydatków) powinny przynieść dla deficytu efekt w granicach 1,5-2% PKB (20-28 mld zł). Nie są więc potrzebne kroki drastyczne. Najlepiej by zmiany były częścią szerszego programu reformy podatkowej i ubezpieczeniowej (także racjonalizacji wydatków). Dyrektywą powinna być likwidacja przywilejów. W ubezpieczeniach to nie tylko (ani nie najbardziej) wyrównanie wieku przechodzenia na emeryturę i realne „oskładkowanie” rolników, ale też zlikwidowanie przywilejów wynikających z faktu proporcjonalności świadczeń do skumulowanego kapitału emerytalnego (mimo, że ludzie zamożniejsi żyją dłużej i dłużej pobierają świadczenie). Trzeba więc wyeliminować obowiązującą dziś zasadę redystrybucji na rzecz zamożniejszych grup. Trzeba też odejść od absurdalnej zasady pobierania stałej (na ogół niskiej) składki od samozatrudnionych niezależnie od wysokości ich dochodu. W podatkach należy przede wszystkim uchylić ustawę o liniowym podatku dla samozatrudnionych przeforsowaną przez L. Millera. O ile bowiem można się spierać o postulat powszechnego podatku liniowego, to nie widać żadnego powodu, dla którego podatki od takiego samego dochodu miały by być różne tylko dlatego, że jedni mają formalny status pracownika, a inni samozatrudnionego. To może być (i jest) źródłem patologii. Należało by też ustanowić (zniesiony pod rządami PiS-u, ale wspólnie z PO) podatek spadkowy od dziedziczenia dużych majątków (np. o wartości ponad 200 średnich miesięcznych wynagrodzeń). Nie ma również powodu by nie ustanowić kilkustawkowego podatku (o umiarkowanej progresji) od wszelkich dochodów indywidualnych. Zmiany w obrębie u ubezpieczeń i systemu podatkowego były by ważnym krokiem przeciwdziałającym wielkim nierównościom. Paradoksalnie, ale jest to warunek (chyba konieczny, ale na pewno niedostateczny) częściowej komercjalizacji służby zdrowia – ustanowienia (silnie degresywnej) współpłatności za usługi. Nie powinna to być jednak zmiana mająca na celu ograniczenie wydatków (przeciwnie: publiczne wydatki na ochronę zdrowia muszą wzrosnąć), natomiast zapewnić powinna bardziej efektywne działanie. Zmian w ubezpieczeniach i podatkach ograniczając nierówności powinny też sprzyjać wyrównaniu szans i można oczekiwać, że ułatwią kumulację kapitału społecznego. To bardzo ważne warunki harmonijnego rozwoju gospodarczego. Po 20 latach transformacji zgodnie z zaleceniami neoliberalnej doktryny, kontynuacja nie jest wykluczona, ale obecne uwarunkowania są szczególnie niesprzyjające. Potrzebna jest zrównoważona, ale odważna korekta (nie tylko w zakresie podatków i ubezpieczeń). Jednak system polityczny, który także powstał w minionych 20 latach, nie sprzyja ani jej krystalizacji, ani nie widać dziś politycznego ugrupowania gotowego związać się z takim programem. Najbardziej więc – dziś — prawdopodobny scenariusz, to dryf szeroko rozumianej polityki gospodarczej. Trzeba mieć nadzieję, że nie skończy się to źle.

[i]Autor jest ekonomistą i publicystą, był twórcą i liderem Unii Pracy. Obecnie społecznie doradza prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu w sprawach gospodarczych[/i]

Nie ma ściśle obiektywnych miar gospodarczego sukcesu. Widać to wyraźnie choćby gdy porównujemy rozwiniętą Europę ze Stanami Zjednoczonymi. Stany osiągnęły wyższy poziom PKB na mieszkańca, ale to kraj znacznie większych nierówności, słabszego zabezpieczenia socjalnego, w którym pracuje się znacznie dłużej. Można uznać, że te czynniki nie mają znaczenia dla dobrobytu i ocenić, że Stany odniosły sukces, a Europa została z tyłu. Wielu właśnie taki punkt widzenia przyjmuje, ale nie jest on oczywisty.

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Czy Elon Musk stanie się amerykańskim Antonim Macierewiczem?
Opinie polityczno - społeczne
Polska prezydencja w Unii bez Kościoła?
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką