Prawybory w PO wygrał namaszczony po cichu przez Donalda Tuska Bronisław Komorowski. Okazał się bardziej obliczalny, spokojniejszy i bardziej opanowany. Sikorski kilkakrotnie dał się ponieść emocjom, na czym poważnie stracił, nie tylko w oczach działaczy, ale też opinii publicznej w ogóle. Nie potrafił w krótkim czasie zaprzyjaźnić się z lokalnymi aktywistami, podczas gdy Komorowski więzy z nimi pielęgnował od dawna.
Komorowski od zawsze był swój, podczas gdy za Sikorskim ciągnęła się opinia konwertyty, któremu zaufać nie można – mimo że raz za razem wystosowywał pod adresem partyjnych kolegów i lidera wiernopoddańcze deklaracje. Ostatecznie działacze PO postawili na wariant może mniej efektowny, ale za to pewniejszy i stabilniejszy. Wszystko przebiegło niemal dokładnie według scenariusza, jaki zarysowałem w swoim tekście „Trudny wybór Platformy” w połowie lutego. Dziś, skoro znamy już wyniki prawyborczej rywalizacji, warto się zastanowić, co one oznaczają dla obu kandydatów.
[srodtytul]Klęska, nie porażka[/srodtytul]
Dla Sikorskiego wynik ponaddwukrotnie gorszy niż jego konkurenta nie jest porażką, ale klęską. Pokazuje, że minister spraw zagranicznych jest traktowany w PO jako ciało obce, nie budzi ani sympatii, ani zaufania. Niektórzy komentatorzy twierdzili, że nawet jeśli Sikorski przegra, to i tak przez udział w prawyborach wzmocni swoją pozycję w partii. To całkowicie błędne mniemanie.
[wyimek]Rozgrywając kandydatów w prawyborach i zagrzewając ich do walki, premier pokazał, że to on jest jedynym selekcjonerem i rozgrywającym w Platformie[/wyimek]