Hanna Gronkiewicz-Waltz się ośmiesza – ogłosił niedawno szef PiS Jarosław Kaczyński, komentując zapał pani prezydent Warszawy do rozliczania rządów poprzedniej ekipy w warszawskim ratuszu. Rozliczania z wydatków reprezentacyjnych, m.in. na podejmowanie kombatantów i uczestników konferencji zorganizowanej wraz z IPN czy rachunków na kilkaset złotych w restauracjach. Zapał pani prezydent zirytował nawet życzliwą zazwyczaj obecnym władzom miasta „Gazetę Wyborczą”. Jej komentator Seweryn Blumsztajn pisał: „2 mln zł wydane na reprezentację w ciągu trzech lat przez wielkie miasto nie jest żadną niebywałą sumą. Wyliczanie przed kamerami kilkusetzłotowych faktur za kolacje w restauracjach brzmi groteskowo. Przecież tyle kosztuje dobra kolacja w restauracji w Warszawie. Czy prezydent Warszawy Lech Kaczyński powinien był zapraszać gości do baru mlecznego?”. A potem zaapelował do pani prezydent o „poważniejsze pytania”. Bo, trzeba przyznać, powagi pani prezydent brakuje coraz częściej. I mnie to martwi.
Byłoby lepiej, aby kobiety w polityce nie dawały zbyt wielu powodów do utrwalania nieprawdziwego stereotypu: że się do niej nie nadają, bo emocje, zmienność zdania i skłonność do popadania w histerię skutecznie im to uniemożliwiają. Niestety i pani prezydent, i kilka innych kobiet daje mimowolnie powody do takiego myślenia. W ostatnich miesiącach główne role na scenie politycznej grały: Beata Sawicka, Beata Kempa, Nelli Rokita, Julia Pitera, Ewa Kopacz i właśnie Hanna Gronkiewicz-Waltz. Co nazwisko, to blamaż.
O kompromitacji Beaty Sawickiej pisać wiele nie warto, jest oczywista. Wzięła łapówkę, „chciała kręcić lody” i nie robić nic „za friko”. W swej obronie użyła jednak narzędzi, które z punktu widzenia zwolenników większego udziału kobiet w polityce były niebezpieczne. Histeria, szlochy, opowieści o przystojnym agencie CBA, który miał ją uwieść (wersję tę, jako obowiązującą chętnie przyjęły media bez najmniejszej nawet dozy krytycyzmu, co świadczy albo o cynizmie, albo o naiwności redaktorów) pomogły PO odwrócić wydźwięk konferencji CBA, ale wpisały się w utrwalenie schematu – kobiety są za słabe do twardej polityki, bo... no właśnie, można je uwieść, oszukać jak pierwsze naiwne. A potem są z tego tylko kłopoty i szloch.
Kolejne dwie antybohaterki ostatnich miesięcy: Beata Kempa i Nelli Rokita z PiS, są ofiarami własnej paplaniny. Oczywiście mężczyźni także opowiadają głupstwa, ale wystąpienie Beaty Kempy podczas debaty sejmowej na temat powołania komisji śledczej w sprawie śmierci Barbary Blidy, gdy pani poseł oświadczyła, że jest „tak samo zaszczuwana jak Barbara Blida”, stało się wdzięcznym powodem do ataku. Pani poseł z demonstrowaną pewnością siebie, głośnymi deklaracjami, że „ona się nie da”, bardziej kojarzy się jednak z tupetem niż faktyczną siłą polityczną. W tej samej debacie niektórzy mężczyźni opowiadali banialuki znacznie większe, np. poseł PO Tomasz Tomczykiewicz o „stalinizmie XXI wieku”, ale to Beata Kempa stała się obiektem kpin. Po pierwsze dlatego, że jest politykiem PiS, a antypisowski kierunek wciąż obowiązuje w mediach, po drugie – jest krzykliwie polemizującą kobietą. To zaś, czy się komuś podoba, czy nie, jest poważnym obciążeniem wizerunku pań w polityce. Na dodatek pani poseł zdarzają się lapsusy językowe, które demaskują jej niewielkie wyrobienie. Gdy rozpocznie prace komisja śledcza, to jak sądzę właśnie Beata Kempa będzie wdzięcznym tematem do drwin a la „Szkło kontaktowe”.
W zdominowanej przez mężczyzn przestrzeni publicznej kobiety mają trudniej, właśnie dlatego, że ów "babski" stereotyp czai się pod powierzchnią i co jakiś czas daje o sobie znać. Na przykład wtedy, gdy słuchamy swobodnej paplaniny Nelli Rokity.