Oczywiście z radością należy powitać decentralizacyjne plany Platformy Obywatelskiej. Jest to ruch w odpowiednim kierunku, zgodny z ogólnoświatowymi tendencjami, które sprzyjają zasadzie subsydiarności, oddają jak największą część kompetencji obywatelom, umożliwiają realizację spontanicznej inicjatywy społecznej. W polskich warunkach któż inny jak nie partia sama siebie określająca w nazwie jako obywatelska winna dokonać tego typu dzieła? Nie oznacza to jednak, że do owej reformy autorstwa ministra Schetyny nie należy zgłosić uwag krytycznych.
Pierwsza wątpliwość jest natury ogólnej. Otóż PO chce przekazać samorządom jak największą ilość kompetencji, bez sprawdzenia, jak one sobie z nimi poradzą. Banałem, i to w dodatku fałszywym, jest teza, że na dole kontrola społeczna jest większa, a polityka bardziej przejrzysta. Pochodzę z prowincji i wiem, jak łatwo może dojść do zblatowania jednego dziennikarza lokalnej gazetki ze sprawującą władzę kliką, co na długie lata może skutecznie blokować kanały komunikacji społecznej, kontrolę obywatelską i możliwość alternacji władzy.
Rządzący są o wiele lepiej powstrzymywani przed nadużyciami i korupcją na szczeblu centralnym niż na poziomie lokalnym, właśnie przez funkcjonowanie spluralizowanych i konkurujących ze sobą ogólnopolskich mediów. Na szczeblu gminnym tego typu kontrola ze strony czwartej władzy jest fikcją.
Podobnie ma się sprawa z działalnością partii politycznych. Cokolwiek krytycznego byśmy o nich napisali, to ich konkurencja sprzyja wzajemnej kontroli. Jeśli coś ohydnego wykombinuje PO, zaraz będzie to wychwycone i skontrowane przez PiS czy SLD, i odwrotnie. Ale tego typu mechanizm nie działa na poziomie niższym niż wojewódzki. Partie są słabo zakorzenione w powiatach i gminach i tam nie stanowią dla siebie śmiertelnej, ale pożytecznej dla demokracji przeciwwagi. Ich słabość na najniższym poziomie umożliwia powstawanie lokalnych klik, dla których przynależność ideowa nie jest istotna.
Platforma chce przerzucić ogrom zadań i kompetencji na barki społeczności lokalnych, nie uwzględniając, że częstokroć są one do tego nieprzygotowane. Wszelkie badania funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego w naszym kraju wskazują na jego rachityczność. Czy zastosujemy mierniki zaproponowane przez Roberta Putnama, Francisa Fukuyamę, czy po prostu zmierzymy podstawowe wskaźniki owej obywatelskości (to znaczy frekwencję w elekcjach lokalnych oraz liczbę stowarzyszeń działających na danym terenie), dojdziemy do smutnej konstatacji, że w Polsce mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim w rudymentarnej formie.