Minister Ewa Kopacz postanowiła wprowadzić rejestr ciąż w Polsce, który miał ułatwić walkę z nielegalną aborcją. Gdy usłyszała narastające protesty przeciw temu pomysłowi, natychmiast się z niego wycofała. Niepokój jednak pozostał. Po pierwsze dlatego, że nie można wykluczyć, iż przy kolejnej nadarzającej się okazji projekt rejestrowania kobiet w ciąży może wrócić. Po drugie dlatego, że przerażający jest sam fakt, że taki pomysł mógł się narodzić w głowach ministerialnych urzędników.
Najbardziej zaniepokojenie budzić musi intencja ministerstwa: pod pozorem troski o kobietę i jej stan zdrowia pani minister chciała uszczelnić system kontroli nad kobietami, nad ich funkcjami i decyzjami reprodukcyjnymi. Za sprawą rejestru żadna ciąża nie umknęłaby uwagi stróżów prawa i musiałaby być donoszona. W przeciwnym przypadku do drzwi zapukałaby położna albo policjant, którym kobieta musiałaby się tłumaczyć, co się stało z ciążą. Wprowadzenie rejestru doprowadziłoby do pogłębienia i tak już poważnej dyskryminacji kobiet w Polsce, na którą od lat zwracają uwagę instytucje międzynarodowe.
Z ministerstwa dochodzą sprzeczne sygnały. Urzędnicy twierdzą, że chodzi głównie o lepszą opiekę nad ciężarnymi. Oznaczałoby to, że lepsza opieka nie byłaby standardem dostępnym dla wszystkich ciężarnych, mogłyby skorzystać z niej tylko te, które się „dobrowolnie” zarejestrują. Lepsza opieka byłaby de facto nagrodą za posłuszeństwo i dobre zachowanie.W inicjatywę tę gotowe były się włączyć Ministerstwo Sprawiedliwości i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, co ostatecznie przeczy zapewnieniom niektórych, że tu nie chodzi o aborcję, tylko o lepszą opiekę. Notabene można by zapytać, dlaczego nie zaangażowało się również Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Przecież mogłoby odegrać zasadniczą rolę w uniemożliwieniu kobietom przerywania ciąży za granicą.Może nie powinnam niczego sugerować, ale wystarczyłoby wprowadzić przepis, zgodnie z którym każda Polka udająca się za granicę powinna przedstawić zaświadczenie, czy nie/jest w ciąży (niepotrzebne skreślić). Pomysł minister Kopacz nieodparcie kojarzy się z Rumunią z czasów Ceaucescu, gdzie kobiety w ramach walki z tamtejszym podziemiem aborcyjnym co miesiąc przechodziły obowiązkowe badania ginekologiczne w miejscu pracy.
Kontrolowanie płodności kobiet przez aparat państwowy doprowadzi do tego, że kobiety w ciąży, albo nawet te, które tylko podejrzewają, że mogą być w ciąży, będą omijać ginekologów, by się nie dać zarejestrować, co oczywiście wpłynie negatywnie na ich stan zdrowia. Tym samym skutek będzie odwrotny do deklarowanego. A przecież ciężarne chciałyby, by ministerstwo otoczyło je opieką, a nie kontrolą, by zadbało o ich zdrowie, o to, by nie musiały rodzić na korytarzu albo w odległej miejscowości, by porody odbywały się w godnych warunkach. Kobiety nie życzą sobie jednak, by ktoś je nachodził po domach i pytał, co się stało z ciążą.
Pomysł rejestru ciąż był kubłem zimnej wody na głowy tych, którzy uważają, że PO jest bardziej postępowa i liberalna niż PiS. Nic bardziej błędnego