Naszą narodową tradycją jest to, że spora część naszych zamierzeń politycznych kończy się awanturą zaangażowanych w przedsięwzięcie stron. Z amerykańskiego punktu widzenia, w polityce to zachowanie jest nieprzydatne, a więc nie jest stosowane. Amerykański pragmatyzm jest skutecznym instrumentem kształtowania polityki zagranicznej, widocznym choćby w podejściu Waszyngtonu do dwóch kwestii: NATO i budowy tarczy antyrakietowej, czyli obszarów, gdzie w Polsce dominują emocje.
[srodtytul]Bez opcji zerowej [/srodtytul]
Dla Ameryki NATO to organizacja passé. Jej pierwotna rola się skończyła, gdy padł mur berliński. Odtąd Ameryka widzi w NATO machinę do rozszerzania swojej strefy wpływów na wschód od Wisły i osaczaniu byłego zimnowojennego konkurenta – Rosji. Widać to zwłaszcza w parciu USA do przyjęcia do sojuszu nowych członków – Ukrainy i Gruzji.
Czy ktoś naprawdę myśli, że Ameryka związana artykułem 5. natowskiej konstytucji będzie bić się o Krym? A czy prezydent John Kennedy sięgnął po atomowe przyciski w konflikcie kubańskim z 1962 roku? Albo czy w 1968 roku latające fortece B52 startowały z Kalifornii, bo czołgi sowieckie wjechały do Pragi? Czy w 1981 roku Ronald Reagan odbezpieczał rakiety Minuteman w Wyoming, kiedy Sowieci miażdżyli polskimi czołgami „Solidarność” w Gdańsku?
Ameryka nigdy nie sięgała po opcję zerową z mocarstwem nuklearnym, bo zawiera ona klauzulę współzniszczenia. Ameryka nigdy nie biła się beznadziejnie o wolność i nie będzie ryzykować wymiany nuklearnej o ziemie, które dzieli od niej ocean. Na tej samej pragmatycznej zasadzie Stany Zjednoczone nigdy nie zrezygnują z koncepcji budowy tarczy antyrakietowej, bo jest ona istotnym elementem utrzymania przez nią hegemonii na świecie.