Lech Wałęsa za jednym zamachem zagrał na nosie świeżej daty przyjaciołom z salonu, postraszył starych wrogów, dał nadzieję zepchniętym na margines sceny politycznej potencjalnym sojusznikom i jeszcze przy tym zarobił pieniądze. A wszystko to w ulubionym stylu „za, a nawet przeciw”. Jeśli Libertas okaże się sukcesem, były prezydent będzie miał znaczący udział w jego skonsumowaniu. Jeśli poniesie wyborczą klęskę, Wałęsa głośno powtórzy, że gotów jest jechać wszędzie, gdzie dyskutują o Europie, a ciszej – że szło tylko o honorarium.
Osobiście jestem przekonany – dawałem temu wyraz na bieżąco – że pieniądze były sprawą drugorzędną. Wałęsa doskonale wiedział, że samo jego pojawienie się w Rzymie, bez żadnych jednoznacznych deklaracji, wystarczy, aby o polskiej Libertas stało się w kraju głośno, a tym samym – aby zdołała się wydostać z marginesu sceny politycznej. I miał racjonalne powody, by jej w taki sposób pomóc.
[srodtytul]Pierwszy wróg Brukseli[/srodtytul]
Faktem jest, że Libertas, zarówno polska, jak i paneuropejska, stanowi w chwili obecnej ofertę nad wyraz mglistą. Jej założyciel, który po obaleniu w Irlandii traktatu lizbońskiego okrzyczany został pierwszym wrogiem Unii Europejskiej, w istocie wydaje się raczej euroentuzjastą. Nie głosił nigdy uwielbianego przez eurosceptyków hasła Europy ojczyzn (cokolwiek by znaczyło); przeciwnie – snuje wizje europejskich Stanów Zjednoczonych, z wybieranymi demokratycznie prezydentem i parlamentem stanowiącymi prawo z zasady nadrzędne wobec praw poszczególnych państw.
[wyimek]Libertas, jako oferta eurosceptyczna, jest adresowana raczej do rozczarowanych zwolenników PiS. To sprawia, iż Platforma nie ma powodu zwalczać nowej inicjatywy[/wyimek]