To niby prawda. Ale, jak słusznie napisała w swoim blogu na portalu Salon24.pl Agnieszka Romaszewska, "jak ktoś trzyma dobrego konia sportowego, to musi go umieć używać. Nie może się go bać, nie może go bić za to, że lubi galopować i wyrywać do przodu, musi natomiast umieć na nim jeździć. Inaczej szybko znajdzie się na ziemi".
Premier nie zna dobrze Mariusza Kamińskiego. A na przykład ja – i owszem, od czasu wspólnych studiów i wspólnej działalności w ruchu demokratycznym lat 80. I dlatego dla mnie, tak jak i chyba wszystkich dzielących ze mną tę wiedzę, oczywiste są dwie rzeczy.
Otóż po pierwsze, gdyby premier zechciał poważnie współpracować z Kamińskim, gdyby na przykład po otrzymaniu pierwszej informacji od szefa CBA doprowadził do przywrócenia pierwotnego kształtu zapisu o dopłatach, a jednocześnie dyskretnie zmusił Chlebowskiego i Drzewieckiego do dymisji, to bynajmniej nie znalazłby się w żadnej pułapce. W czasie przyszłorocznej kampanii wyborczej nie wyciekłyby żadne kwity mówiące o tym, dlaczego tak naprawdę w sierpniu czy wrześniu 2009 Zbyszek i Miro nagle zdecydowali zakończyć swą przygodę z polityką. A na doprowadzeniu do takiej sytuacji, a następnie – dokonaniu przecieku, zaopatrzonego w odpowiednią interpretację, jak rozumiem, miała polegać rzekoma pułapka. Kamiński byłby dyskretny, o całej sprawie nie dowiedziałby się ani prezes Prawa i Sprawiedliwości, ani nawet prezydent.
[srodtytul]Tusk wysadził swój rząd[/srodtytul]
Szef CBA, jako zwolennik PiS, czułby się z tą dyskrecją na pewno nie do końca komfortowo. Może nawet trochę parszywie. Ale z całą pewnością przeważyłaby w nim dusza państwowca. I faceta odpłacającego lojalnością za lojalność. Nawet tym, których nie ceni. Bo to taki facet jest.
A po drugie – oczywiste jest, że z chwilą, kiedy premier uznał, że zaufać Kamińskiemu w tej mierze nie może, i zaczął z nim grać tak, jak grał – czyli pozostawił obu polityków PO zadających się z Rysiem na stanowiskach, dając zarazem zielone światło (czy wręcz – polecenie) ostatecznego rozwiązania kwestii CBA, musiało się stać to, co się stało. Bo dla znających szefa Biura jest oczywiste, że nie da się on ani zastraszyć, ani przekupić. I nie da po cichutku załatwić ani siebie, ani swojej wizji dobra Polski.