Tak przynajmniej przedstawiciele medialnego establishmentu orzekali zgodnym chórem, gdy posłanka Beger "wkręciła" dwóch posłów PiS przed TVN-owską ukrytą kamerą. Bezmiar zepsucia i "korupcji politycznej", który wymagał ich ówczesnym zdaniem tak radykalnych posunięć, nie polegał na wykryciu, że jacyś cwaniacy manipulują procesem stanowienia prawa, nie groziło uszczuplenie wpływów podatkowych ani nie okazało się, że urzędnicy odpowiedzialni za ważną prywatyzację używają jej jako przykrywki do nielegalnego rozliczenia zaległych transakcji z międzynarodowym handlarzem bronią.
Skandal polegał wyłącznie na tym, że gdy Renata Beger prowokacyjnie żądała za przejście do PiS stanowisk dla siebie i znajomych, Adam Lipiński dyplomatycznie nie wykluczał takiej możliwości, i na tym, że Wojciech Mojzesowicz namawiał ją do opuszczenia Samoobrony, opowiadając o degrengoladzie tej partii, na przykładzie zgwałcenia sekretarki (gdy potem temat seksualnych nadużyć na dworze Leppera podjęła "Gazeta Wyborcza", żadnej korupcji politycznej już w tym nie było).
Pamiętam dobrze, iż jednym z najaktywniejszych wówczas liderów dziennikarskiej kampanii na rzecz stworzenia przez PO i SLD wspólnego z Samoobroną i LPR rządu technicznego był Jacek Żakowski. Trudno więc nie dziwić się, gdy teraz, w dniu opublikowania przez "Wprost" stenogramów rozmów "prywatyzatorów" od Aleksandra Grada, tenże sam Żakowski prezentuje (w TVN 24) postawę krańcowo odmienną: żadnej afery nie dostrzega, piekli się natomiast na tygodnik, który uprawia "zwykłe szczucie i psucie atmosfery".
Żakowski nie jest odosobniony. Tego samego dnia już w porannym programie Radia TOK FM to samo orzekła, wraz ze swymi gośćmi, Janina Paradowska. Afery nie dostrzegają ani komentator "Gazety Wyborczej", ani komentatorzy wypowiadający się w radiach Zet i RMF.
Ci sami, którzy niczego zdrożnego nie widzieli w zorganizowaniu w hotelowym pokoju przez program "Teraz my" zasadzki na polityków PiS, jednym głosem oburzają się natomiast na "Rzeczpospolitą" i "Wprost" za ujawnienie materiałów, które może i nie są wystarczające dla wszczęcia prokuratorskiego śledztwa, ale jednoznacznie pokazują Polakom, jakiej deprawacji uległa obiecana przez PO "polityka miłości", nie mówiąc już o zapowiadanej przez nią "prawdziwej walce z korupcją".
Niemal każde ujawnienie skrywanych poczynań ludzi władzy, jakie miało miejsce w krótkiej historii III RP, począwszy od afery InterAmsu czy Banku Staropolskiego, owocowało falą agresji przeciwko dokonującym tego mediom. Zawsze też sypały się oskarżenia i insynuacje w nieśmiertelnej stylistyce "kto za tym stoi, komu to służy" – ile im za to zapłacili, kto im doniósł i co chciał przez to osiągnąć etc.