Bugaj: nie zadusić wzrostu gospodarki

Gospodarka nie powinna brnąć w dalsze zadłużenie. Ale też nie ma żadnego dobrego powodu, by w najbliższych latach dążyć do obniżenia długu poniżej 50% PKB – pisze ekonomista i polityk

Publikacja: 29.12.2010 18:13

Ryszard Bugaj

Ryszard Bugaj

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys

Red

Polska nie jest zieloną wyspą. My po prostu – w znacznej mierze dlatego, że rząd nie zdołał zrealizować swoich zamierzeń – nie doświadczyliśmy recesji. Na szczęście nie jesteśmy też – jak obiecywał Donald Tusk – „drugą Irlandią”. Mamy szansę wyjść ponownie na ścieżkę szybkiego wzrostu, ale wymaga to działań naruszających interesy grup faktycznie uprzywilejowanych. To działania inne niż zalecają liberalni krytycy rządowej polityki.

[srodtytul]Ani dobrze, ani dramatycznie[/srodtytul]

W roku 2009 rząd próbował dostosować wydatki publiczne do spadających dochodów. Miał miejsce spektakl pod tytułem: ministrowie meldują premierowi o oszczędnościach wydatków. Jednak rezultat był taki, że deficyt sektora finansów wzrósł w 2009 na wielką skalę – do ponad 7% PKB. Klapą skończyła się też zapowiedź forsownego marszu do strefy euro, a polska gospodarka „zaliczyła” silną deprecjację złotówki.

To w następstwie tych dwu zdarzeń - a także dlatego, że ciągle mamy relatywnie niskie obroty handlu zagranicznego i stosunkowo słabo rozwinięte rynki finansowe – nie popadliśmy w recesję, choć obniżka stopy wzrostu była drastyczna.

Radykalny spadek tempa wzrostu przyczynił się walnie do powstania wysokiego deficytu, ale to również (a może przede wszystkim) rezultat wcześniejszych decyzji ograniczających dochody państwa. Głosami PiS i PO (czyli ponad podziałami) obniżono (na wniosek minister Zyty Gilowskiej) składkę rentową i stawki podatku dochodowego (ale właściwie tylko górne).

Budżet – jak się szacuje – stracił około 40 mld zł, a do kieszeni najzamożniejszych obywateli trafiła lwia część tej kwoty. Ale problem byłby jeszcze większy, gdyby rząd – jak zamierzał – zdołał ograniczyć wydatki, a w następstwie tego gospodarka popadła by w recesję.

Sytuacja polskiej gospodarki nie jest ani tak dobra jak twierdzi rząd, ani tak dramatyczna jak twierdzą liberalni fundamentaliści. Kwota długu państwa – blisko 750 mld zł – robi wrażenie, ale najważniejsza jest przecież jej relacja do PKB, która w Polsce jest ciągle niższa od 55% (i w Stanach Zjednoczonych i w wielu krajach europejskich ten wskaźnik jest dużo wyższy). Wysoki, ale przecież też dużo niższy niż w wielu innych krajach, jest względny deficyt.

[srodtytul]Sens wydatków socjalnych[/srodtytul]

Ale – jak dotąd - rynki oceniają sytuację makroekonomiczną polskiej gospodarki jako stabilną – rząd pożycza skutecznie i względnie tanio (jest to również rezultat wysokiego popytu na papiery dłużne w ogóle). W żadnym razie nie wynika jednak z tego, że gospodarka powinna brnąć w dalsze (w wymiarach względnych) zadłużenie, choć nie ma żadnego dobrego powodu by w najbliższych latach dążyć do obniżenia długu np. poniżej 50% PKB.

[wyimek]Drastyczne ograniczenie wydatków i deficytu, czego domagają się tego liberalni fundamentaliści, prawdopodobnie niekorzystnie wpłynęłoby na rozmiary produkcji[/wyimek]

To by zresztą musiało prowadzić albo do naprawdę drastycznego podwyższenia podatków, albo É brutalnych cięć wydatków. Na to pierwsze liberalni ekonomiści słusznie się nie zgadzają. Faktycznie, w zglobalizowanym świecie oznaczało by to przegraną w konkurencji podatkowej. To drugie nie jest ani celowe ekonomicznie ani możliwe politycznie.

Wbrew temu co niektórzy twierdzą, dochody państwa nie wpadają do czarnej dziury, tylko finansują dziedziny kluczowe dla rozwoju gospodarczego (infrastrukturę, edukację, badania naukowe, ochronę zdrowia). Natomiast wydatki „socjalne” (w Polsce - na tle Europy - relatywnie niskie) są celowe nie tylko z powodów etycznych, ale przede wszystkim sprzyjają społecznej stabilności i „wyrównaniu startu” – czynników także bardzo ważnych dla rozwoju gospodarczego.

Nie ma poważnego sporu o to, czy należy zredukować deficyt i nie dopuścić do przekroczenia przez dług granicy 55% PKB. Najważniejszym problemem nie jest obecny koszt obsługi długu – choć 35 mld zł to dużo pieniędzy.

Najważniejsze jest, że finansowe rynki są nerwowe. Polska nie powinna ryzykować utraty wiarygodności jako dłużnik, a utrzymanie relatywnie wysokiego deficytu (tym bardziej przekroczenie 55 % PKB przez dług) mogło by taki skutek przynieść. Następstwa trudno ocenić. Nie było by dramatu gdyby koszt pożyczanego pieniądza wzrósł np. o 1 punkt procentowy, ale byłby dramat gdyby zażądano od nas tyle co swego czasu od Greków.

[srodtytul]Na trzech nogach[/srodtytul]

Zagrożenie jest jednak i „po drugiej stronie”: drastyczne ograniczenie wydatków i deficytu (jak domagają się tego liberalni fundamentaliści) prawdopodobnie niekorzystnie wpłynęłoby na rozmiary produkcji, bo są one obecnie wyznaczane głównie przez wielkość popytu krajowego. Gdyby zbiegło się to ze spadkiem eksportu (i/lub z dużymi kłopotami euro), to należało by spokojnie zapomnieć o prognozie 3,5% wzrostu.

Potrzebna jest polityka pragmatyczna i zrównoważona, choć ryzyka całkowicie uniknąć nie sposób. Jest prawdopodobne, że redukcja deficytu o 1- 2 punkty procentowe rocznie zadowoliła by rynki. Można oczekiwać, że była by to wiarygodna manifestacja determinacji „naprawy finansów”, a jednocześnie nie zadusiła by wzrostu. Wprawdzie Unia oczekuje od nas ostrzejszych działań sanacyjnych, ale to oczekiwanie nie wydaje się kategoryczne.

Alternatywny – względem radykalnej „reformy” - scenariusz naprawy finansów nie byłby jednak wcale łatwy społecznie i politycznie. Jakkolwiek – zakładając np. 3,5 procentowy wzrost PKB (i „wyrastanie” z deficytu) – nie oznacza on spadku wydatków publicznych, to jednak ich dynamika musiała by być ostro ograniczona. To ograniczenie wydatków mogło by zostać istotnie złagodzone tylko w następstwie zwiększona obciążeń podatkowych i para podatkowych.

To jest celowe. Rozsądna polityka powinna stać na „trzech nogach”: wyrastania z deficytu, oszczędności pewnych wydatków i powiększeniu niektórych obciążeń. Taka zresztą strategia nie jest frontalnie odrzucana. Zasadnicza kontrowersja dotyczy jednak (poza kwestią tempa redukcji deficytu) tego w jakich proporcjach redukcja deficytu powinno być skutkiem ograniczania wydatków (i których), a w jakich zwiększenia (i których) obciążeń podatkowych i para podatkowych.

[srodtytul]Ryzyko recesji[/srodtytul]

Radykalni liberałowie (przede wszystkim Leszek Balcerowicz) domagają się gwałtownego zredukowania deficytu poprzez – nieomal wyłącznie – redukcję wydatków socjalnych. Rząd – jeżeli przyjąć, że enuncjacje jego przedstawicieli są szczere – chce łagodniejszej redukcji deficytu i – obok redukcji wydatków – zakłada powiększenie niektórych obciążeń.

Scenariusz radykalnie „liberalny” wydaje się wyjątkowo niebezpieczny nie tylko z powodów politycznych i następstw długookresowych (eliminacji jakiejkolwiek stymulacji procesów demograficznych i ograniczenia nakładów na edukację), ale też – a może przede wszystkim – z powodu krótkookresowych konsekwencji koniunkturalnych. Redukcja wydatków socjalnych najbardziej bezpośrednio uderza w popyt na produkty krajowe. To wielkie ryzyko recesji (bez gwarancji wyeliminowania deficytu).

Różnica podejścia „rządowego” i „radykalnie liberalnego” nie jest jednak tak drastyczna jak wielu sądzi. W sposób zbliżony – jedni i drudzy - odpowiadają na pytanie o to gdzie szukać pieniędzy na załatanie finansowych niedoborów. Wprawdzie rząd ostrożniej podchodzi do redukcji wydatków i proponuje sięgnięcie do podatków, ale ma to być VAT, czyli podatek płacony od dochodów wydatkowanych, jednak dobrze wiadomo, że udział wydatków w dochodzie jest tym wyższy im relatywnie niższe są dochody. Rząd niewątpliwie szuka więc pieniędzy w płytkich kieszeniach.

Zbliżona jest też skłonność rządu i „liberałów” do szukania pieniędzy przez wysoce selektywne zmiany w ubezpieczeniach. Zgodnie formułowany jest postulat podwyższenia wieku emerytalnego. To postulat generalnie zasadny, ale jego radykalne urzeczywistnienie obecnie z pewnością przyniosło by skok bezrobocia (i wydatków na zasiłki), a pewnie też spadek płac realnych. Trudno oszacować skumulowane konsekwencje tej „reformy” dla bieżących dochodów sektora finansów publicznych.

[srodtytul]Miejsce, którego nie ma[/srodtytul]

Ale najbardziej może charakterystyczne jest pominiecie w programach obu „skłóconych stron” narzucających się przecież zmian: zlikwidowania lub choćby ograniczenia przywilejów podatkowych najzamożniejszych grup (podatek liniowy dla samozatrudnionych, niska maksymalna - 32% - stawka podatku dochodowego od najwyższych nawet dochodów) i ubezpieczeniowych (symboliczne obciążenie zamożnych samozatrudnionych i rolników).

Wprowadzenie w tym zakresie stosownych korekt miało by relatywnie mniejsze (niż redukcja wydatków socjalnych lub podwyżka VAT-u) konsekwencje dla popytu krajowego. Te działania były by też dobrze przyjęte przez dużą większość społeczeństwa.

Wiadomo dlaczego nie proponują ich neoliberalni ekonomiści – oni zawsze uważali, że kluczowym czynnikiem rozwoju są przywileje dla „kapitału”. Dlaczego jednak nie proponuje tego pragmatyczna przecież Platforma ani opozycja (zarówno ta określająca się jako prawicowa jak i ta nazywająca się lewicą)?

W przypadku Platformy znaczenie przesądzające ma obawa by nie zrazić do siebie zamożnych grup, które stanowią twardy rdzeń wyborców tej partii. Sojusz także już od dawna nie może liczyć na wyborców „socjalnych” i wszystkie nadzieje wiąże ze swoimi permisywnymi postulatami kulturowymi, które nie mają przecież istotnej atrakcyjności dla klienteli socjalnej.

W przypadku PiS-u rozstrzygające znaczenie wydaje się mieć swego rodzaju prawicowy populizm: konserwatywne postulaty kulturowe i narodowe tak bardzo dominują orientację tej partii, że kwestia alternatywy dla rządowej polityki społeczno-gospodarczej jest całkowicie lekceważona. Chyba jest też problem zwyczajnego braku kompetencji.

Nic nie wskazuje także na to, że alternatywę zaproponuje nowo powstająca partia – Polska Jest Najważniejsza. Tego co wyartykułowała dotąd w kwestiach społeczno-gospodarczych nie sposób uznać za spójne. Chce zająć miejsce, które nie istnieje: równocześnie pochwala postulaty liberalnych fundamentalistów i obiecuje ambitną (choć niesprecyzowaną) politykę prorodzinną.

[srodtytul]Bez alternatywy[/srodtytul]

Polityka rządowa ma jednak szanse na sukces w perspektywie 1 - 2 lat. Faktycznie, jeżeli uwarunkowania tkwiące w gospodarce światowej będą sprzyjające, a liberalni kontestatorzy (sięgający dziś do skrajnie populistycznych środków – jak choćby wieszanie w centrum Warszawy „zegara długu” i porównywanie Tuska do Gierka) nie zbuntują skutecznie wyborców PO, to w najbliższych miesiącach możliwe będzie utrzymanie makroekonomicznej stabilności i wyborcze zwycięstwo. Polityka rządu godzi w interesy „socjalnych” wyborców, ale - jak na razie – jest ona umiarkowana. Ponadto socjalni wyborcy nie mają możliwości poparcia polityki alternatywnej, bo ona – jako program polityczny – po prostu nie istnieje.

Ale polityka rządowa może „polec”, gdy niekorzystne uwarunkowania zewnętrzne (choćby upadek wiary rynków w wypłacalność Hiszpanii) staną się przyczyną poważnego pogorszenia sytuacji gospodarki krajowej (np. wzrostu bezrobocia o kilka punktów procentowych). Wtedy wysoce prawdopodobna wydaje się destabilizacja ekonomiczna i kontestacja polityczna. Były by to pewnie procesy wzajemnie się stymulujące i bardzo trudne do opanowania.

Jednak potencjalny sukces obecnej polityki rządu (tu ocena liberalnych fundamentalistów jest trafna) to tyko „kupowanie czasu”. Czas jest ważny, bo nawet odroczenie możliwej przecież destabilizacji trzeba postrzegać jako uniknięcie scenariusza najbardziej negatywnego. Ale kunktatorska polityka, którą rząd obecnie forsuje (ochrona podatkowych interesów grup uprzywilejowanych i ostrożna redukcja wydatków) nie może definitywnie rozwiązać problemu nadmiernego deficytu i długu.

W tym roku deficyt sektora finansów publicznych osiągnie pewnie 110-120 mld zł (około 8% PKB) i dobrze byłoby aby do 2014 roku deficyt został zredukowany do poziomu nie wyższego niż 3% PKB. Gdyby w tym okresie udało się (jak chce rząd) nie przekroczyć 1% stopy wzrostu wydatków publicznych (co jest nadzwyczaj trudne), a gospodarka rosła by w tempie 3,5% rocznie (i w tym samym tempie rosły by przychody sektora finansów publicznych), to w 2014 deficyt stanowił by ponad 4,5% PKB. Za dużo. Sytuację mógłby uratować tylko trudny do wyobrażenia splot korzystnych uwarunkowań.

Jacek Rostowski w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 27 grudnia mówił: „Istnieje pewna mentalność, który zakłada, że Polacy są niedojrzali, że trzeba wymuszać na nich zmiany siłą Mówią, że chcą wymusić reformy na politykach. Ale to jest najgorsza obłuda, bo kto w końcu wybiera tych polityków?” Trudno się nie zgodzić. Z jednym zastrzeżeniem: Rostowski stawia znak równości miedzy „reformami” i jego (rządu) projektami. To nadużycie, które pewnie będzie brzemienne w konsekwencje.

Jest wysoce prawdopodobne, że PO po zwycięskich wyborach poczuje przypływ odwagi i zaakceptuje postulaty liberalnych kontestatorów. W końcu Rostowskiego od Balcerowicza i Rybińskiego nie różnią zasady, tylko taktyka. Poza tym Platforma może łatwo ulec złudzeniu, iż jeżeli uda się jakiś projekt przegłosować w parlamencie, oznacza to, że ma on społeczne poparcie. Tak nie musi być, nawet jeżeli PO przed wyborami zapowie jednoznacznie (czego dotychczas unika), co zamierza zrobić po zwycięstwie.

Autor, publicysta, polityk, profesor ekonomii, specjalista w dziedzinie finansów publicznych. W latach 80-ych był działaczem „Solidarności”, po roku 1989 współtwórcą i liderem Unii Pracy. Od roku 2008 doradca ekonomicznym szefa NBP Sławomira Skrzypka, od lutego 2009 prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Polska nie jest zieloną wyspą. My po prostu – w znacznej mierze dlatego, że rząd nie zdołał zrealizować swoich zamierzeń – nie doświadczyliśmy recesji. Na szczęście nie jesteśmy też – jak obiecywał Donald Tusk – „drugą Irlandią”. Mamy szansę wyjść ponownie na ścieżkę szybkiego wzrostu, ale wymaga to działań naruszających interesy grup faktycznie uprzywilejowanych. To działania inne niż zalecają liberalni krytycy rządowej polityki.

[srodtytul]Ani dobrze, ani dramatycznie[/srodtytul]

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?