Polityka rządowa ma jednak szanse na sukces w perspektywie 1 - 2 lat. Faktycznie, jeżeli uwarunkowania tkwiące w gospodarce światowej będą sprzyjające, a liberalni kontestatorzy (sięgający dziś do skrajnie populistycznych środków – jak choćby wieszanie w centrum Warszawy „zegara długu” i porównywanie Tuska do Gierka) nie zbuntują skutecznie wyborców PO, to w najbliższych miesiącach możliwe będzie utrzymanie makroekonomicznej stabilności i wyborcze zwycięstwo. Polityka rządu godzi w interesy „socjalnych” wyborców, ale - jak na razie – jest ona umiarkowana. Ponadto socjalni wyborcy nie mają możliwości poparcia polityki alternatywnej, bo ona – jako program polityczny – po prostu nie istnieje.
Ale polityka rządowa może „polec”, gdy niekorzystne uwarunkowania zewnętrzne (choćby upadek wiary rynków w wypłacalność Hiszpanii) staną się przyczyną poważnego pogorszenia sytuacji gospodarki krajowej (np. wzrostu bezrobocia o kilka punktów procentowych). Wtedy wysoce prawdopodobna wydaje się destabilizacja ekonomiczna i kontestacja polityczna. Były by to pewnie procesy wzajemnie się stymulujące i bardzo trudne do opanowania.
Jednak potencjalny sukces obecnej polityki rządu (tu ocena liberalnych fundamentalistów jest trafna) to tyko „kupowanie czasu”. Czas jest ważny, bo nawet odroczenie możliwej przecież destabilizacji trzeba postrzegać jako uniknięcie scenariusza najbardziej negatywnego. Ale kunktatorska polityka, którą rząd obecnie forsuje (ochrona podatkowych interesów grup uprzywilejowanych i ostrożna redukcja wydatków) nie może definitywnie rozwiązać problemu nadmiernego deficytu i długu.
W tym roku deficyt sektora finansów publicznych osiągnie pewnie 110-120 mld zł (około 8% PKB) i dobrze byłoby aby do 2014 roku deficyt został zredukowany do poziomu nie wyższego niż 3% PKB. Gdyby w tym okresie udało się (jak chce rząd) nie przekroczyć 1% stopy wzrostu wydatków publicznych (co jest nadzwyczaj trudne), a gospodarka rosła by w tempie 3,5% rocznie (i w tym samym tempie rosły by przychody sektora finansów publicznych), to w 2014 deficyt stanowił by ponad 4,5% PKB. Za dużo. Sytuację mógłby uratować tylko trudny do wyobrażenia splot korzystnych uwarunkowań.
Jacek Rostowski w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 27 grudnia mówił: „Istnieje pewna mentalność, który zakłada, że Polacy są niedojrzali, że trzeba wymuszać na nich zmiany siłą Mówią, że chcą wymusić reformy na politykach. Ale to jest najgorsza obłuda, bo kto w końcu wybiera tych polityków?” Trudno się nie zgodzić. Z jednym zastrzeżeniem: Rostowski stawia znak równości miedzy „reformami” i jego (rządu) projektami. To nadużycie, które pewnie będzie brzemienne w konsekwencje.
Jest wysoce prawdopodobne, że PO po zwycięskich wyborach poczuje przypływ odwagi i zaakceptuje postulaty liberalnych kontestatorów. W końcu Rostowskiego od Balcerowicza i Rybińskiego nie różnią zasady, tylko taktyka. Poza tym Platforma może łatwo ulec złudzeniu, iż jeżeli uda się jakiś projekt przegłosować w parlamencie, oznacza to, że ma on społeczne poparcie. Tak nie musi być, nawet jeżeli PO przed wyborami zapowie jednoznacznie (czego dotychczas unika), co zamierza zrobić po zwycięstwie.
Autor, publicysta, polityk, profesor ekonomii, specjalista w dziedzinie finansów publicznych. W latach 80-ych był działaczem „Solidarności”, po roku 1989 współtwórcą i liderem Unii Pracy. Od roku 2008 doradca ekonomicznym szefa NBP Sławomira Skrzypka, od lutego 2009 prezydenta Lecha Kaczyńskiego.