Żeby nie być źle zrozumianym: to nie jest książka grafomańska czy nieudolna. Wchodzi gładko jak danie z fast-foodu i w takim samym stopniu organizm wzbogaca. Jest tam Nowy Jork i jego zblazowany od nadmiaru dobrobytu haj-lajfik, bogaci pederaści z hollyłudów i parę obrazków kolorowej i pstrokatej biedoty dla kontrastu, wątek ruskiej imigrantki (ruskiej, bo, jak się domyślam, trzeba to sprzedać na Zachodzie, a Polka by tam psa z kulawą nogą nie zainteresowała), a więc jest i ruska mafia, i - w reminiscencjach - coś o ciężkim życiu w realnym socjalizmie, o Czeczenii, ogólnie ? szczypta perwersyjno-brutalnego romantyzmu. I jako clou nowojorskie kluby sado-maso. No i ten nieszczęsny „Dżerzi” który pęta się po całokształcie właściwie po nic, ale musi się pętać, bo przecież, jak to w markowej podróbce, najważniejsza jest tu metka, a „Dżerzi” jest właśnie jedną z dwóch decydujących o sprzedaży metek (drugą jest sam Głowacki).
Przeczytałem, pochwaliłem własną przebiegłość, która kazała mi modne dzieło wysępić od wydawcy, bo gdybym na coś takiego wydał własnych trzydzieści parę złotych, nie mógłbym przeboleć długo. I właściwie nie zamierzałem się z nikim refleksjami o nieszczęsnym utworze dzielić.
No bo cóż… W „Good Night, Dżerzi” nie ma, jak to ujmował Conrad, żadnej godnej zapisania prawdy. Nie ma tam nawet żadnej godnej uwagi nieprawdy, w jakie obfitowała zabawnie wyłgana autobiografia „Z Głowy”. Nie ma nic w ogóle, poza banałem, sztampą i obrazkami jak raz do kolorowego pismana kredzie. Ale ? czy musi być coś więcej? Nie musi. Rzecz jest z założenia stargetowana na czytelnika „Gali”, „Vivy” i temu podobnych wydawnictw. A kto jak kto, ale współautor „Rejsu” wie doskonale, że Mamoń i Mamoniowa, cokolwiek się w danej epoce u Mamoniów nosi, lubią to, co znają. Mnie się nie spodobało, ale nie takim jak ja podobać się miało, moja wina, że z własnej woli i niezdrowej ciekowości przeczytałem.
Proszę nie szukać w tym żadnej przygany. Janusz Głowacki swoje lata ma, swoje sukcesy zaliczył, nie musi się naprężać i wyskakiwać. Uwił sobie ciepłe gniazdko w światku michnikowszczyzny i nie w głowie mu donkiszoterie, naprawianie świata czy nawet ironiczne krzywienie ust na jego nieprawości ? co oczywiście nie budzi mojego szacunku. Ale ogranicza się w tym światku do czerpania przyjemności z bycia bon-wiwantem, nie wypłacając się za to demonstrowaniem postawy po linii i na bazie ani pluciem na tych, co nie są po linii, daleko mu do zajadłości zwapniałego zetempowca, prezentowanej przez wielu innych tuzów salonu ? co też jest coś warte. Więc co się go będę czepiać? Nie chce mu się pisać, względnie nie umie już pisać, tekstów na miarę swych najlepszych dokonań, a coś pisać musi, nazwisko ma wyrobione, dlaczego z tego nie korzystać ? no to szyje literacką konfekcję, a co, nie wolno? Wolno.
Więc nie Głowackiego się czepiam, jego rozumiem. Rozumiem nawet jego nabywców. Rzesza czytelników kolorowych pism potrzebuje takiego właśnie markowego produktu. Dzieło znanego intelektualisty, o drugim znanym intelektualiście (bargajn: dwa w jednym) więc jego nabycie znacząco podnosi intelektualny status nabywcy w mniemaniu jego własnym i bliskich. Powieść wybitnego pisarza, a on, czytelnik (względnie ona, czytelniczka) wszystko rozumie, nie musi sięgać po słownik, wracać się w lekturze, sprawdzać ? więc satysfakcja: mądry (mądra) jestem. Powieść, zapewniają recenzenci, rozważająca poważne problemy, pełna głębokich refleksji i w ogóle, treści, a czytelnik (czytelniczka) wszystko to zna (ze swoich ulubionych, kolorowych pism) i mało tego, nigdzie autor w zasadzie nie wykracza poza tę wiedzę ? i to już satysfakcja do kwadratu: ależ mądry (mądra) jestem!
Więc fakt, że „Dżerziego” sprzedało się już ponoć prawie sto tysięcy, nijak mnie nie dziwi. Segment rynku, tworzony przez ludzi, którzy chcą być „glamour” jest mniej więcej taki właśnie. A trzy dychy z drobnym hakiem to dla nabywcy z tego segmentu doprawdy niewiele, jak za satysfakcję bycia na bieżąco z tym, co najwartościowsze we współczesnej kulturze.