Rafał Ziemkiewicz o Good night, Dżerzi Janusza Głowackiego

Tych kilka słów mogłoby być follow-upem do mojego eseju z poniedziałkowego „Uważam Rze”. A właściwie, jego zapowiedzią (jak to będzie w modern-polish: follow-downem? Pre-adem?) bo chodzi o „Uważam Rze” z tego poniedziałku pojutrze, a nie tego poprzedniego.

Publikacja: 12.02.2011 11:58

Rafał Ziemkiewicz

Rafał Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Tom Tomasz Jodłowski

Na dobrą sprawę, mógłby być nawet częściowym lub całkowitym autoplagiatem, bo nasz tygodnik nie doczekał się jeszcze wydania „on lajn”, a czytelnicy papieru i czytelnicy sieciowi stanowią ponoć zbiory rozłączne. Ale na taką chałturę oczywiście nie pójdę, honor nie pozwala. Po prostu napiszę tak, jakby wszyscy czytelnicy mój tekst o polskiej inteligencji z pojutrzejszego „Uważam Rze” już znali, względnie niebawem mieli poznać. Jeśli kogoś zachęcę do wykosztowania się na promocyjne półtora złocisza, to mój zysk.

 

 

Bo było tak: wspomniany eseik skończyłem, oczyściłem z grubsza z nazbyt ekspresywnych wyrażeń i odesłałem do redakcji, a potem zaszedłem na zakupy. Między innymi na stojaku w megastorze (znowu ten modern polish) przekartkowałem sobie miesięcznik „Nowe Książki”, a w nim recenzję z książki Janusza (Dżanusa?) Głowackiego „Good night, Dżerzi”. Właściwie, to z całej recenzji wystarczyła mi tylko konkluzja: „Janusz Głowacki napisał powieść znakomitą”! Pani recenzentka zachwycona. Wszystkim. Nie tylko, że czytało się jednym tchem, w co jeszcze mogę uwierzyć. Pani recenzentka dopatrzyła się tam niezwykłych głębi. Analizy sytuacji człowieka, który jest „pomiędzy”, wielkich duszoznawczych odkryć, refleksji o życiu emigranta, o twórcy i tworzywie, o Nowym Jorku, tyglu kultur, roli przypadku w życiu człowieka i Bóg wie czym jeszcze.

Może bym na to nie zwrócił uwagi, gdyby nie fakt, że stosunkowo niedawno zakończyłem lekturę rzeczonej powieści. Zakończyłem ją, przeklinając swe durne przyzwyczajenie z dzieciństwa, że jak już coś zaczynam czytać, to brnę do końca, nawet jeśli dzieło w najmniejszym stopniu nie rokuje ? z uczuciem straty czasu i znudzenia. I właściwie z jedną tylko refleksją: że gdyby Chińczycy robili podróbki markowej literatury, jak wszystkiego innego, to właśnie tak by one wyglądały.

Żeby nie być źle zrozumianym: to nie jest książka grafomańska czy nieudolna. Wchodzi gładko jak danie z fast-foodu i w takim samym stopniu organizm wzbogaca. Jest tam Nowy Jork i jego zblazowany od nadmiaru dobrobytu haj-lajfik, bogaci pederaści z hollyłudów i parę obrazków kolorowej i pstrokatej biedoty dla kontrastu, wątek ruskiej imigrantki (ruskiej, bo, jak się domyślam, trzeba to sprzedać na Zachodzie, a Polka by tam psa z kulawą nogą nie zainteresowała), a więc jest i ruska mafia, i - w reminiscencjach - coś o ciężkim życiu w realnym socjalizmie, o Czeczenii, ogólnie ? szczypta perwersyjno-brutalnego romantyzmu. I jako clou nowojorskie kluby sado-maso. No i ten nieszczęsny „Dżerzi” który pęta się po całokształcie właściwie po nic, ale musi się pętać, bo przecież, jak to w markowej podróbce, najważniejsza jest tu metka, a „Dżerzi” jest właśnie jedną z dwóch decydujących o sprzedaży metek (drugą jest sam Głowacki).

Przeczytałem, pochwaliłem własną przebiegłość, która kazała mi modne dzieło wysępić od wydawcy, bo gdybym na coś takiego wydał własnych trzydzieści parę złotych, nie mógłbym przeboleć długo. I właściwie nie zamierzałem się z nikim refleksjami o nieszczęsnym utworze dzielić.

No bo cóż… W „Good Night, Dżerzi” nie ma, jak to ujmował Conrad, żadnej godnej zapisania prawdy. Nie ma tam nawet żadnej godnej uwagi nieprawdy, w jakie obfitowała zabawnie wyłgana autobiografia „Z Głowy”. Nie ma nic w ogóle, poza banałem, sztampą i obrazkami jak raz do kolorowego pismana kredzie. Ale ? czy musi być coś więcej? Nie musi. Rzecz jest z założenia stargetowana na czytelnika „Gali”, „Vivy” i temu podobnych wydawnictw. A kto jak kto, ale współautor „Rejsu” wie doskonale, że Mamoń i Mamoniowa, cokolwiek się w danej epoce u Mamoniów nosi, lubią to, co znają. Mnie się nie spodobało, ale nie takim jak ja podobać się miało, moja wina, że z własnej woli i niezdrowej ciekowości przeczytałem.

Proszę nie szukać w tym żadnej przygany. Janusz Głowacki swoje lata ma, swoje sukcesy zaliczył, nie musi się naprężać i wyskakiwać. Uwił sobie ciepłe gniazdko w światku michnikowszczyzny i nie w głowie mu donkiszoterie, naprawianie świata czy nawet ironiczne krzywienie ust na jego nieprawości ? co oczywiście nie budzi mojego szacunku. Ale ogranicza się w tym światku do czerpania przyjemności z bycia bon-wiwantem, nie wypłacając się za to demonstrowaniem postawy po linii i na bazie ani pluciem na tych, co nie są po linii, daleko mu do zajadłości zwapniałego zetempowca, prezentowanej przez wielu innych tuzów salonu ? co też jest coś warte. Więc co się go będę czepiać? Nie chce mu się pisać, względnie nie umie już pisać, tekstów na miarę swych najlepszych dokonań, a coś pisać musi, nazwisko ma wyrobione, dlaczego z tego nie korzystać ? no to szyje literacką konfekcję, a co, nie wolno? Wolno.

Więc nie Głowackiego się czepiam, jego rozumiem. Rozumiem nawet jego nabywców. Rzesza czytelników kolorowych pism potrzebuje takiego właśnie markowego produktu. Dzieło znanego intelektualisty, o drugim znanym intelektualiście (bargajn: dwa w jednym) więc jego nabycie znacząco podnosi intelektualny status nabywcy w mniemaniu jego własnym i bliskich. Powieść wybitnego pisarza, a on, czytelnik (względnie ona, czytelniczka) wszystko rozumie, nie musi sięgać po słownik, wracać się w lekturze, sprawdzać ? więc satysfakcja: mądry (mądra) jestem. Powieść, zapewniają recenzenci, rozważająca poważne problemy, pełna głębokich refleksji i w ogóle, treści, a czytelnik (czytelniczka) wszystko to zna (ze swoich ulubionych, kolorowych pism) i mało tego, nigdzie autor w zasadzie nie wykracza poza tę wiedzę ? i to już satysfakcja do kwadratu: ależ mądry (mądra) jestem!

Więc fakt, że „Dżerziego” sprzedało się już ponoć prawie sto tysięcy, nijak mnie nie dziwi. Segment rynku, tworzony przez ludzi, którzy chcą być „glamour” jest mniej więcej taki właśnie. A trzy dychy z drobnym hakiem to dla nabywcy z tego segmentu doprawdy niewiele, jak za satysfakcję bycia na bieżąco z tym, co najwartościowsze we współczesnej kulturze.

Tylko te „Nowe Książki”… To mi do tego wszystkiego nie pasuje. Na to czegoś trudno mi wzruszyć ramionami. Kiedy takie popiskiwania rozanielonych recenzentek zamieszczają „Twój Styl” i „Pani”, niechby nawet „Polityka” czy „Wyborcza”, to wszystko jest na swoim miejscu. To jest produkt plejsment, czy press kit, czy jak to tam się nazywa (nie, produkt plejsment to chyba co innego; cholerny modern polish, ciągle miewam kłopoty). Ale „Nowe Książki” to pismo niszowe, adresowane do fachowców. I teoretycznie powinno zatrudniać fachowych krytyków, piszących prawdziwe recenzje, a nie notki reklamowe. Na to doi dotacje.

Zresztą, rzetelność recenzentki jest poza wszelkim podejrzeniem. Jaki media-planer marnowałby energię na załatwianie powieści pozytywnej recenzji w miesiąc czy dwa po premierze, w piśmie, które rozchodzi się w kilkuset egzemplarzach prenumerowanych przez biblioteki, które tylko czasem, incydentalnie, przejrzy ktoś w empiku? Nie, pani krytyk musi naprawdę uważać to, co napisała.

I to jest właśnie problem. Nie to, że jest kupa ludzi, którzy aspirują do bycia inteligencją nie mając potrzebnej ku temu wiedzy, ogłady ani rozumu, że ludzie ci tworzą może niezbyt liczny, ale na tyle szmalowny target, że wydaje się dla nich błyszczące, drogie pisma pozwalające im zaspokoić się intelektualne bez umysłowego wysiłku. Problemem jest to, że do tej grupy należą także ludzie, którzy powinni być prawdziwą elitą. Którzy powinni umieć odróżnić literaturę od podróbki, artyzm od kiczu, myśl od frazesu, bo tego wymagają wykonywane przez nich elitarne zawody.

A oni te zawody wykonują zupełnie bez kwalifikacji.

Kiedy to samo dzieje się w sprawach bardziej przyziemnych, fuszerka wyłazi dość szybko. Ignorant w infrastrukturze rozkłada infrastrukturę, ignorant w służbie zdrowia czy finansach rozkłada służbę zdrowia albo finanse, i żaden pijar tego na dłuższą metę nie ukryje. Kiedy kwalifikacji nie ma ktoś, kto buduje domy, to dom się wali i nie ma o czym dyskutować.

A kiedy ignoranci zaczynają dominować w kulturze, jest im znacznie łatwiej. Mogą się powoływać na swoje świadectwa nawzajem, a taka na przykład literatura nie gnije tak spektakularnie, jak wali się źle postawiony most. Literatura może gnić po cichu, długo, infekując inne dziedziny kultury, a od tej z kolei gnije… jak to ująć? Modern-polish nie zna odpowiedniego słowa, a tradycyjne określenie „duch narodowy” brzmi nieznośnie oldskulowo.

Na dobrą sprawę, mógłby być nawet częściowym lub całkowitym autoplagiatem, bo nasz tygodnik nie doczekał się jeszcze wydania „on lajn”, a czytelnicy papieru i czytelnicy sieciowi stanowią ponoć zbiory rozłączne. Ale na taką chałturę oczywiście nie pójdę, honor nie pozwala. Po prostu napiszę tak, jakby wszyscy czytelnicy mój tekst o polskiej inteligencji z pojutrzejszego „Uważam Rze” już znali, względnie niebawem mieli poznać. Jeśli kogoś zachęcę do wykosztowania się na promocyjne półtora złocisza, to mój zysk.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?