Zlikwidowanie obowiązkowej nauki historii w liceum ogólnokształcącym to jedna z głośniejszych decyzji Ministerstwa Edukacji Narodowej. Od kilku tygodni na łamach „Rzeczpospolitej” dyskutują na ten temat m.in. szefowa MEN oraz przewodnicząca Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Minister edukacji, wbrew krytykom, przekonuje, że nauczania historii, szczególnie najnowszej, będzie mimo ograniczenia programu nawet więcej niż do tej pory.
Argumentacja MEN, choć mocna, jest sformułowana na innej płaszczyźnie – bo pozalogiczna. Chyba że stanowisko resortu oparte jest na ukrytych przesłankach, które nie zostały przywołane w dyskusji. Oznaczałoby to całkowitą zmianę myślenia o szkole, do której nawet nastrojona reformatorsko ekipa boi się na razie głośno przyznać. Czyżby Ministerstwo Edukacji Narodowej, choć nie wprost, powiedziało właśnie, że odrzuca tradycyjne formy szkolnego nauczania, takie jak lekcja i wykład nauczyciela, na rzecz metod, o których nam się dotąd nie śniło?
[wyimek]Nastąpiła zmiana całego programu i wymiana wszystkich podręczników[/wyimek]
[srodtytul]Lekcja pierwsza: rewolucja[/srodtytul]
Analiza tego, co działo się w polskiej szkole w ostatnich trzech latach, pokazuje, że może chodzić o naukę przez osobiste doświadczenie. Najlepszym przykładem będzie temat „rewolucja”. Można się długo gimnastykować, żeby przybliżyć dzieciom istotę tego zjawiska, fundamentalnego w dziejach świata i naszego regionu. Można opowiadać, wozić na wycieczki do Poronina, a i tak nie przemówi to do wrażliwości młodego człowieka. Dlatego – tak jak to robią nowoczesne placówki muzealne – zadziałano doświadczeniem atakującym wszystkie zmysły.