Obejrzałem go kilka lat później w telewizji. Ma wszystko: obfitującą w momenty zaskoczeń, szarpiącą nerwy akcję i wybitne kreacje aktorskie – przede wszystkim Janusza Gajosa i Jana Frycza, co nie zaskakuje, bo to nasze skarby.

Ale dla mnie jest wyjątkowy z innego powodu. To pierwszy polski film, który tak intensywnie, nie na zasadzie dygresji lub kompromisów z cenzurą, zajmuje się AK-owcami, represjonowanymi, dręczonymi, a potem skazanymi na życie na marginesie peerelowskiego społeczeństwa. Przez dziesiątki lat oglądaliśmy powojenną historię z perspektywy tych, którzy komunizm poparli, a potem się ewentualnie zbuntowali. Prawie zapomnieliśmy, że byli i inni. Nawet gdy ich w końcu uczczono, na przykład za powstanie warszawskie, ich losy w za małym stopniu stały się przyczynkiem do dyskusji o PRL.

Kilka lat temu IPN wydał przegląd biografii ludzi oporu społecznego sprzed 1956 roku. Było tam sporo żołnierzy podziemia. Wystarczy spojrzeć na ich losy po roku 1956 – to nieomal bez reszty drobni urzędnicy, zaopatrzeniowcy, jeśli nauczyciele czy adwokaci, to zsyłani na prowincję. Naturalnie byli i inni, zapraszani do różnych prezydiów przez komunistyczną władzę. Oglądając oddane brutalnie przez Wójcika realia PRL, nawet nie Barejowskie, straszniejsze, właściwie trudno się dziwić ich dążeniu, aby choć na stare lata trochę pożyć. Ale byli i tacy, co odmawiali. Albo mściwa władza nie dała im szansy nawet na wybór.

Piszę do następnego numeru "Uważam Rze" o postępującej rehabilitacji PRL w mainstreamowych mediach. Także w sferze popkultury. Ale artykuły nie są najlepszą metodą opowiadania, co to jest ludzkie okrucieństwo. Nie wiem, czy Wojciech Wójcik, sprawny reżyser kina akcji, dojrzał w temacie okazję do opowiedzenia zajmującej historii. Czy włożył w nią osobiste emocje. O filmie nie było głośno, a powinno. Ja mu za "Tam i z powrotem" dziękuję.