Choć jest przedstawicielem innej opcji politycznej niż ja, to byłem dumny. Jest to bowiem mój premier. Przypomniało mi się, jak w lipcu 1994 roku – po podpisaniu układu pokojowego między Jordanią i Izraelem – sam byłem w Kongresie. Obserwowałem z kuluarów przemówienia nieżyjących dziś premiera Icchaka Rabina i króla Husajna. To oni doprowadzili do tamtego pokoju i otrzymali owację od amerykańskich parlamentarzystów. Podobną owację otrzymał teraz Netanjahu.

A pamiętajmy, że miało to miejsce krótko po wystąpieniu prezydenta Baracka Obamy, w którym poparł on budowę Palestyny w granicach z 1967 roku. Mowa ta została przyjęta w Izraelu krytycznie. Izrael byłby bowiem w takiej sytuacji narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. Granica palestyńska przebiegałaby sześć kilometrów od naszego międzynarodowego lotniska. A więc na odległość strzału.

Nie jest tajemnicą, że Obama i Netanjahu za sobą nie przepadają. Po przemowie prezydenta USA pojawiły się nawet głosy wieszczące koniec izraelsko-amerykańskiej przyjaźni. Dlatego owacja, którą otrzymał izraelski premier, była taka ważna. Kongresmeni pokazali, że partnerstwo Izraela z Ameryką jest stabilne, że bieżące polityczne konstelacje nie są w stanie mu zaszkodzić.

Izrael jest jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, jedynym państwem w tej części świata, które stoi na straży wartości cywilizacji zachodniej. Właśnie na tych wartościach, a nie politycznych kalkulacjach, opiera się izraelsko-amerykańska przyjaźń.