Związki takie są normą i się upowszechniają. Coraz rzadziej spotykamy pary, które decydują się na wspólne życie dopiero po sformalizowaniu swoich relacji. Im jednak zjawisko to powszechniejsze, tym głośniejsze stają się apele o jego prawne sformalizowanie.
Ich absurd wydaje się oczywisty. Chce ktoś formalizacji, może zawrzeć małżeństwo, przecież niekoniecznie w kościele. Po co nowa, dziwaczna instytucja? Czy jednak nie odgrywa ona poważniejszej, niż mogłoby się wydawać, roli i nie ma po prostu zastąpić małżeństwa?
Proces taki wyrażałby doskonale jedną z głównych tendencji współczesnej cywilizacji zachodniej: ucieczkę od odpowiedzialności.
Małżeństwo jest instytucją, która uzyskuje (a w każdym razie powinna uzyskiwać) społeczne przywileje. Te szczególne uprawnienia, które nie są zwykłymi prawami, wypływają z zobowiązania, jakie biorą na siebie małżonkowie: chodzi o płodzenie i wychowanie potomstwa. Fakt, że jedni owego zobowiązania nie są w stanie zrealizować, a inni odstępują od niego, nie zmienia istoty rzeczy. Opieka nad dziećmi i ich wychowanie to najpoważniejsze zobowiązanie, jakie mogą wziąć na siebie członkowie wspólnoty, podstawa jej istnienia, a wyrastająca z małżeństwa rodzina jest najważniejszą instytucją.
O ile perspektywą małżeństwa jest wychowanie następnych pokoleń, o tyle związku partnerskiego – doraźny komfort. Te drugie wyrażają ducha czasu, mają uwolnić człowieka od presji społecznej, od powinności i zobowiązań. Ta postawa stała się rdzeniem dominującej dziś w Europie ideologii.