Zdzisław Kranodębski o Polsce i Niemczech

Niechęć do uznania mniejszości polskiej jest wyrazem silnej świadomości narodowej Niemców czy wręcz nacjonalizmu, który mimo całego liberalizmu, praworządności i europejskości RFN istnieje i trwa, podobnie jak we Francji czy w Wielkiej Brytanii – uważa filozof społeczny

Publikacja: 19.06.2011 19:31

Zdzisław Krasnodębski

Zdzisław Krasnodębski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Alleluja! Alleluja! – chciałoby się zakrzyknąć. Wreszcie, po 20 latach pojednania, a może i po 50, jeśli liczyć od układu Brandt – Gomułka, Republika Federalna Niemiec, a mówiąc ściślej jej parlament, zdołała wydobyć z siebie oświadczenie, że mniejszość polska istniała. Powód do tak śmiałego kroku zdradza niemiecka prasa: gdyby nie doszło do porozumienia, wykorzystałaby to opozycja (ta pisowska) w zbliżającej się kampanii wyborczej.

Tak więc jest to głównie sukces opozycji oraz paru wytrwałych działaczy polonijnych, którzy nie zważając na opór, niechęć – i to z obu stron – oraz na mniej lub bardziej energiczne próby wyperswadowania im zajmowania się tym tematem, twardo obstawali przy swoim. To znaczące zwycięstwo, bo przez wiele lat każdy – i to z obu stron – kto próbował pokazywać, że relacje polsko-niemieckie, choć dobre, a nawet bardzo dobre, zwłaszcza w porównaniu z przeszłością, nie są bezkonfliktową sielanką, spotykał się z gremialnym odporem także polskiej dyplomacji i polskich mediów. "Gazeta Wyborcza" piórami swych specjalistów od pojednania nawet krytykę polityki historycznej i polityki wschodniej Gerharda Schroedera traktowała jako wyraz fobii i resentymentów.

Rażąca asymetria

Dzisiaj strona niemiecka oficjalnie przyznaje, że istnieje rażąca asymetria w traktowaniu Niemców w Polsce i Polaków w Niemczech i że w takich dziedzinach, jak nauka języka polskiego, rozwój polonistyki na uniwersytetach czy wspieranie towarzystw i zrzeszeń Polaków, jest w Niemczech wiele do zrobienia, szczególnie finansowo.

Natomiast Republika Federalna wciąż nie może się zdobyć na stwierdzenie, że polska mniejszość nadal istnieje. Tymczasem, socjologicznie rzecz biorąc, nie ulega wątpliwości, że tak jest. Rzecz polega tylko na uznaniu tego faktu prawnie, co miałoby daleko idące konsekwencje. Wysuwa się argument, że chodzi o imigrantów niemających nic wspólnego z dawną Polonią.

Zeuropeizowanych Polaków, którzy na licznych konferencjach polsko-niemieckich, słysząc ten argument, ze zrozumieniem kiwają głowami – i to z taką gorliwością, że mało się im one nie urwą – warto spytać, dlaczego – skoro nie ma już państw narodowych, panuje globalizacja i płynna nowoczesność i radosna różnorodność wielokulturowa – nie uznać prawnie także mniejszości powstałych w wyniku imigracji?

Dlaczego nie uznać za mniejszość Turków w Niemczech, którzy czasami już w drugim, a nawet trzecim pokoleniu mieszkają w tym kraju, zachowując swoją odrębność? Pierwsi z nich przyjechali do Niemiec na zaproszenie, byli nie mniej "gerufen" (wezwani) niż ci "die Gerufene", których opiewała przed dwoma laty wystawa w Berlinie? Dlaczego nie mają prawa pielęgnowania swojego języka, zwyczajów i wiary w liberalnym, neutralnym religijnie państwie? Dlaczego z takim oburzeniem przyjęto słowa tureckiego premiera, gdy w czasie ostatniej wizyty w Niemczech wezwał swoich rodaków do niepoddawania się naciskom asymilacyjnym i zachowania tożsamości?

Na pewno nie chodzi o obronę chrześcijaństwa, bo to dla większości Niemców nie ma już żadnego znaczenia. A może niemieccy Turcy powinni się uznać za odrębną już narodowość i wystąpić o autonomię Kreuzbergu?

Wszyscy jesteśmy  imigrantami

Warto przy tym zauważyć, że Niemcy w Polsce to także imigranci – w ogóle wszyscy jesteśmy migrantami, "przybłędami". Niemcy napływali na ziemie polskie w różnym czasie. Niemcy łódzcy przybyli do Kongresówki dopiero w czasach industrializacji. A przecież, o ile się nie mylę, w Polsce przedwojennej byli uznawani za członków mniejszości niemieckiej – podobnie jak Żydzi-litwacy, których rodzice i dziadkowie przybyli z Rosji pod koniec XIX lub na początku XX wieku. Nikomu nie przyszło do głowy sprawdzać, od ilu pokoleń mieszkają w Polsce, by uznać ich za członków mniejszości żydowskiej.

Tak jak nikomu nie przychodzi do głowy, by przedstawicieli mniejszości niemieckiej na Śląsku przebadać pod tym kątem. Gdyby szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach pozostała w Rumi, mogłaby być dzisiaj czołową przedstawicielką mniejszości niemieckiej w Polsce, choć jej ojciec napłynął do Polski dopiero z Wehrmachtem, co sprawiło, że nabrała na wieki praw do swej "Heimat".

Imigrantami są także Rosjanie w krajach bałtyckich. Niektórzy z nich przybyli tam dopiero w czasach sowieckich. Tymczasem niemiecka opinia publiczna bardzo się martwi o ich prawa – tak jakby między tureckim imigrantem w Niemczech a rosyjskim imigrantem na Łotwie była jakaś zasadnicza, ontologiczna różnica.

Mówi się też, że Polacy nie zamieszkują zwartego obszaru. Czy więc po akcji "Wisła" istnieje mniejszość ukraińska w Polsce? Wystarczyłoby przegnać i rozproszyć jakąś grupę etniczną, by uznać ją za nieistniejącą. A przecież dzisiaj, w "społeczeństwie sieciowym" (patrz Manuel Castells), można sobie wyobrazić, że istnieją "mniejszości sieciowe", rozproszone w przestrzeni jakiegoś państwa, lecz utrzymującego kontakt i tożsamość etniczną i grupową.

Twierdzi się także, że obecna Polonia jest zbyt heterogeniczna, by uchodzić za mniejszość. Gdzie jednak w "późnej nowoczesności" są jeszcze grupy homogeniczne?

Nie twierdzę, że te argumenty są zupełnie bezzasadne. Dziwi mnie tylko, z jaką skwapliwością były one przyjmowane po polskiej stronie, i to właśnie przez tych, którzy jednocześnie głoszą, że żyjemy w świecie różnorodności i dowolności, w której nie ma granic i narodów, a liczą się co najwyżej "małe ojczyzny".

Mało kto skłonny był szukać śladów dawnej Polonii w Niemczech, a jest ich wiele i świadczą o kontynuacji. Wystarczyło na przykład przeprowadzić wywiady na jednej uliczce w Bremie, by to stwierdzić.

Narody istnieją

Jednak rzeczywiście Polonia w dawnym kształcie i w dawnej skali nie istnieje, ale jest to wynik, po pierwsze, represywnej polityki III Rzeszy, a po drugie, zaniedbań i nacisków w Republice Federalnej. Przyznanie praw potomkom dawnej Polonii byłoby więc aktem sprawiedliwości, oznaczałoby odcięcie się od nazistowskiej przeszłości, w tym jej wypartym ze świadomości i sumienia aspekcie. Uświadamiałoby Niemcom zapominany wymiar ich historii i ich wieloetniczne pochodzenie. Fakt zaś, że chodzi o mniejszość historyczną, pozwalałby odrzucać ewentualne roszczenia grup imigrantów. Tak naprawdę chodzi więc tylko o wolę polityczną.

Dlaczego jej nie ma? Skąd bierze się ów opór, mimo deklaracji przyjaźni i dobrosąsiedztwa?

Stąd, że przesłanka mojego rozumowania, zaczerpnięta z modnych teorii, wbijanych do głowy studentom nauk społecznych na uniwersytetach w całej Europie, jest fałszywa. Państwa narodowe i narody istnieją. Nigdzie państwa nie są zupełnie neutralne kulturowo i wszędzie dbają o swoją spoistość i swoje interesy. W Niemczech ta dbałość jest daleko posunięta. Tutaj nie ma odpowiedników polskich mediów, które gotowe są przełknąć każdy argument podsunięty przez drugą stronę. Nie ma polityków i dyplomatów, którym suwerenność kraju i los rodaków są tak dalece obojętne.

Niechęć do uznania mniejszości polskiej jest wyrazem silnej świadomości narodowej Niemców, czy wręcz nacjonalizmu, który mimo całego liberalizmu, praworządności i europejskości Republiki Federalnej istnieje i trwa – podobnie jak znajdziemy go we Francji czy w Wielkiej Brytanii. W Niemczech występuje on w elitach w bardziej kolektywistyczno-etnicznej formie niż w krajach Europy Zachodniej, a narodowo-konserwatywne postawy znajdziemy we wszystkich partiach w Niemczech, łącznie z Lewicą. Widać go także w episkopacie niemieckim, który woli zamieniać kościoły na domy starców lub je burzyć, niż oddać polskiej mniejszości, która w niektórych regionach Niemiec stanowi większość katolików, a nie ma swoich miejsc do modlitwy, katechezy czy działalności parafialnej.

Polski strumyk

W epoce otwartych granic rekonstytucja silnej mniejszości polskiej w Niemczech wydaje się jednak nieuchronna – jeśli nie będzie świadomie udaremniana politycznie. Napływowi kapitału niemieckiego do Polski towarzyszy przecież wypływ ludzi w odwrotną stronę. Znowu pojawiło się zjawisko, które tak kiedyś trapiło Maksa Webera i jego kolegów – "Ostflucht", ucieczka Niemców ze Wschodu.

Dzisiaj jednostki bardziej rzutkie i zdolniejsze przenoszą się z dawnego NRD do zachodnich landów. Na ich miejsce będą się osiedlać Polacy. Nie jest to tym razem powódź "Slawenflut", raczej strumyk –"Polenbach", ale kto wie, może w perspektywie kilkudziesięciu lat znowu będziemy mogli mówić o zwartym obszarze zasiedlenia Polaków w Niemczech, tym razem na zachodnim brzegu Odry lub w niektórych dzielnicach w Berlinie, który stanie się dla odrodzonej Polonii tym, czym kiedyś było dla Polaków Bochum.

Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała  Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej"

Alleluja! Alleluja! – chciałoby się zakrzyknąć. Wreszcie, po 20 latach pojednania, a może i po 50, jeśli liczyć od układu Brandt – Gomułka, Republika Federalna Niemiec, a mówiąc ściślej jej parlament, zdołała wydobyć z siebie oświadczenie, że mniejszość polska istniała. Powód do tak śmiałego kroku zdradza niemiecka prasa: gdyby nie doszło do porozumienia, wykorzystałaby to opozycja (ta pisowska) w zbliżającej się kampanii wyborczej.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Wolność słowa w kajdanach, ale nie umarła
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Jak Hołownia może utorować drogę do prezydentury Tuskowi i zwinąć swoją partię
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Partie stopniowo odchodzą od "modelu celebryckiego" na listach
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Dlaczego nie ma zgody USA na biało-czerwoną szachownicę na F-35?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Unia Europejska na rozstaju dróg
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił