Losy wniosku PiS o odwołanie Arłukowicza są przesądzone. Tak, przetrwa to głosowanie, bo takiego despektu jak odwoływanie ministra przez opozycję, zwłaszcza w niespełna trzy miesiące po nominacji, nie zniósłby żaden premier. Ale tego, co się dzieje z nowym ministrem zdrowia, polska polityka jeszcze nie widziała. A warto się temu przyjrzeć, by lepiej zrozumieć mechanizmy nią rządzące. – Takich propozycji się nie odrzuca, taka szansa zdarza się raz w życiu – tłumaczył sceptycznym kolegom Arłukowicz. Wiedział, że bierze trudny resort, ale – jak kalkulował – skoro poradziła sobie z nim Ewa Kopacz, to co dopiero człowiek z tak wielkim talentem medialnym. I tak wielkimi ambicjami.
Miesiąc miodowy
Bartosz Arłukowicz liczył na miesiąc miodowy i się go doczekał. Jednak przemoc domowa, jaka spotkała go potem, znana jest tylko telefonistkom z błękitnej linii. Ale po kolei. Najpierw było sielsko: ciepłe słowa premiera, gotowość pomocy deklarowana przez Ewę Kopacz, nawet opozycja się zgodziła, by swoich pomysłów na funkcjonowanie resortu nie przedstawiał od razu, by dać mu czas na to, żeby się rozejrzał.
Im bardziej Arłukowicz się rozglądał, tym większe przerażenie go ogarniało. – Czegokolwiek tknął, ręce opadały. Nie był w stanie wykrztusić słowa – opowiada jeden ze współpracowników. A życzliwy mu w sumie opozycyjny szef Komisji Zdrowia i były wiceminister Bolesław Piecha podsumowuje to krótko: "Był spanikowany". – Może nawet uwierzył w tę propagandę Platformy, że wszystko jest przygotowane, a tylko on sam jako poseł opozycji niepotrzebnie się czepiał? – zastanawia się Piecha. W obliczu tego, co się stało, to nieistotne.
Otóż to nie bałagan i skala zaniedbań w ministerstwie (nad listą leków refundowanych nie pracowano przez pół roku!) okazał się dla Arłukowicza najtrudniejszy. To Donald Tusk postanowił pokazać ambitnemu politykowi ze Szczecina miejsce w szeregu. To on, kiedy było najtrudniej, wezwał do siebie ministra oraz lekarzy, by ugasić pierwszy pożar – co można było odczytać nawet jako chęć pomocy, choć intencja Tuska była zgoła inna: – To ja tu rządzę, jeśli chcę, to ci pomogę, jeśli nie zechcę, to utoniesz – zdawał się mówić swemu podwładnemu i całemu otoczeniu.
Czy to lekcja nie została właściwie odebrana, czy to szef rządu uznał, że Arłukowicz musi się jeszcze douczyć, dość, że dalej było tylko gorzej. Kiedy się okazało, że ministerstwo ogłosiło listę leków refundowanych późnym popołudniem przed Wigilią, wybuchła medialna awantura. Opozycyjny szef Sejmowej Komisji Zdrowia postanowił więc zwołać nagłe posiedzenie komisji i wezwać na nie ministra. Cel jasny: grillowanie Arłukowicza.