Smoleńsk na czarno-biało

Przypuszczam, że perspektywa współdziałania prokuratury z profesorem Biniendą zdenerwowała nie tylko Antoniego Macierewicza, ale również polittechnologów Platformy - pisze publicysta

Publikacja: 31.05.2012 21:13

Piotr Skwieciński

Piotr Skwieciński

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała

Zamieszanie, które powstało w związku z podjętą przez wojskowych prokuratorów nieskuteczną próbą spotkania się z prof. Wiesławem Biniendą, służy źle perspektywom ustalenia prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej i sprowadzenia do rozsądnych wymiarów polsko-polskiego politycznego konfliktu.

Łagodnie mówiąc, nie buduje też wiarygodności samego naukowca. Profesor długo zachowywał się powściągliwie, unikał politycznych komentarzy, raczej nie atakował oponentów. W efekcie coraz więcej ludzi, początkowo wobec tezy o zamachu bardzo sceptycznych, zaczęło wsłuchiwać się w jego argumenty i traktować je poważnie. Zwłaszcza że z tezami Biniendy niewielu polemizowało, przez co wybrzmiewały coraz dobitniej, wchodziły w informacyjną próżnię i w oczach coraz większego odsetka odbiorców zyskiwały rangę prawdy, a co najmniej równouprawnionej interpretacji zdarzeń.

Stopniowo jednak profesor zaczął zachowywać się inaczej. Ujmująca postawa wycofanego naukowca zaczęła ustępować miejsca temperamentnemu polemiście, który w zasadzie przestał ukrywać swoją bardzo zdecydowaną opinię nie tylko na temat przyczyn i przebiegu katastrofy, ale i strony przeciwnej -  czyli władz państwowych i komisji Millera. To zrozumiałe, zwłaszcza że Binienda, co naturalne, obracał się w kręgu swoich krajowych sojuszników, czyli zespołu Antoniego Macierewicza i środowiska „Gazety Polskiej", i w równie naturalny sposób przesiąkał ich poglądami i zachowaniami. Trudno jednak nie dostrzec, że o ile taka zmiana pomaga budować tożsamość środowisk „smoleńskich", o tyle na sporą liczbę osób, nie utożsamiających się ani z obozem „pancernej brzozy", ani z obozem „pancernego tupolewa", działa raczej odstręczająco.

Zabawa w kotka  i myszkę

A tym bardziej odstręczający był efekt dość żenującej zabawy w kotka i myszkę z wojskową prokuraturą, w którą niestety zaangażował się Binienda. Trudno innymi słowy określić spektakl, w którym profesor stawiał żądania obecności przy swojej ewentualnej rozmowie z prokuratorami amerykańskiego dyplomaty (rozumiem, że jako zabezpieczenie przed możliwością wyrządzenia mu przez rozmówców jakiejś strasznej krzywdy...), a także odbycia się spotkania poza terenem prokuratury. A po zgodzie prokuratury na te warunki (prokuratorzy zgodzili się wręcz na dowolnie określone przez naukowca miejsce i czas spotkania) milczy i odlatuje do USA.

Wszystko to jest drastycznie sprzeczne z dotychczasową artykułowaną przez środowiska smoleńskie linią krytyki władz, według której podstawowym wobec nich zarzutem było przemilczanie Biniendy i niewspółpracowanie z polonijnymi ekspertami.

Okołosmoleński Internet natychmiast zaczął tworzyć dookoła tej sprzeczności zasłonę dymną, sugerował jakieś zagrożenie dla profesora, niemalże możliwość jego aresztowania (bo prokuratura zaproszenie do profesora wysłała poprzez kierowcę samochodu Żandarmerii Wojskowej...). Bardziej wyrafinowaną argumentację na rzecz tezy, iż profesor na zaproszenie prokuratury nie powinien się stawiać, przedstawił natomiast Antoni Macierewicz. Zadeklarował on obawę, że efektem spotkania byłoby nadanie Biniendzie statusu świadka, a w ślad za tym zobowiązanie go do zachowania tajemnicy, czyli do milczenia. Innymi słowy demonicznym planem prokuratury wojskowej miałoby być zamknięcie profesorowi ust.

Prokuratura jednoznacznie stwierdziła, że nie miała tego rodzaju projektów. Powstaje też pytanie, jak niby miałoby wyglądać zakneblowanie ust profesorowi, który przecież żyje w Ameryce.

Ważniejsze jednak jest coś innego. Powstaje otóż pytanie następujące: jeśli niemożliwe jest ani przyjęcie przez Biniendę jakiegoś formalnego statusu w toczącym się postępowaniu, ani nawet samo jego spotkanie z prowadzącymi śledztwo (złożona przez szefa biura zespołu parlamentarnego propozycja spotkania prokuratorów z Biniendą na posiedzeniu prezydium tego zespołu nie była poważna, bo oznaczałaby uczestnictwo prokuratorów w show o jednoznacznie politycznym charakterze), to w jaki sposób -  zdaniem zespołu, ale również samego profesora -  prokuratura mogłaby wykorzystać jego wiedzę, dorobek i ustalenia? Jak uzyskać -  przecież według zespołu pożądany -  efekt współdziałania władz śledczych z Biniendą? Jaka procedura jego współpracy z prokuraturą byłaby z punktu widzenia zespołu i naukowca akceptowalna?

Niestety wydaje się, że realnie -  żadna.

Chodzi  o jednoznaczność

Narzuca się, niestety, przykra interpretacja tej sytuacji: z punktu widzenia parlamentarnego zespołu jakakolwiek forma współpracy Biniendy z prokuraturą jest zagrożeniem, do którego nie można dopuścić. Bowiem dla polityków tej opcji oznaczałaby ona fundamentalne zakłócenie ich narracji na temat Smoleńska i związanej z katastrofą obecnej sytuacji w Polsce. Zakłócenie oczywistości czarno-białego podziału.

Spora część zwolenników teorii zamachowej stanęłaby bowiem wobec szoku poznawczego. Jak to jest? Przecież tu jesteśmy my, wolni Polacy z posłem Macierewiczem i naszym profesorem Biniendą, a tam są oni -  platformersko-komunistyczni zdrajcy, agenci i ich najemnicy. Zdrajcy, agenci i najemnicy, którzy nie dopuszczają do głosu naszego profesora, i między innymi po tym poznać, że to zdrajcy, agenci i najemnicy.

Gdyby do świadomości tych, którzy skłonni są do takiego postrzegania rzeczywistości, dotarła wiadomość, że Binienda współpracuje z prokuraturą (czy raczej: że prokuratura współpracuje z Biniendą), mogliby nie wiedzieć, co o tym myśleć. I klarowność wielkiego podziału zostałaby w ich oczach zakłócona. A ta klarowność to przecież podstawa politycznej taktyki opcji smoleńskiej.

Skądinąd również i opcji przeciwnej. Przypuszczam, że perspektywa współdziałania prokuratury z Biniendą zdenerwowała nie tylko Macierewicza, ale również polittechnologów Platformy. Przecież klarowność podziału i pielęgnowanie jego ostrości to kamień węgielny polityki również i tego obozu. Perspektywa współpracy polskiej prokuratury z polskim naukowcem, kojarzonym z „kaczystami", zakłócałaby ten podział. Byłaby więc podobnym zagrożeniem dla ideologów obu stron polskiej plemiennej wojny, zainteresowanych w jej rozżarzaniu, a nie przygaszaniu.

Byłaby też zagrożeniem dla tych, którzy z różnych powodów nie chcą dotarcia do prawdy w kwestii katastrofy smoleńskiej. Bo póki wokół tej tragedii trwa wojna, ustalenie prawdy jest skrajnie trudne. A brak współdziałania prokuratury z naukowcami, którzy mogą się mylić, ale mogą też merytorycznie pomóc, czyni dotarcie do prawdy trudnym w dwójnasób.

Czy sprawa jest więc przegrana? Mam nadzieję, że nie. Sądzę, że choć profesor zachował się w sposób, który można, niestety, określić jako mało poważny, to prokuratura wojskowa nie powinna kierować się urazą, którą jej funkcjonariusze mogą odczuwać. Uważam, że powinna ona zaproponować Binendzie spotkanie na terenie Stanów Zjednoczonych. A głównym celem tego spotkania powinno być ustalenie formy dalszej współpracy między prokuraturą a profesorem. Sprawa jest zbyt ważna, żeby wpływ na jej rozwiązanie mogła mieć kwestia kilku biletów do USA.

Zamieszanie, które powstało w związku z podjętą przez wojskowych prokuratorów nieskuteczną próbą spotkania się z prof. Wiesławem Biniendą, służy źle perspektywom ustalenia prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej i sprowadzenia do rozsądnych wymiarów polsko-polskiego politycznego konfliktu.

Łagodnie mówiąc, nie buduje też wiarygodności samego naukowca. Profesor długo zachowywał się powściągliwie, unikał politycznych komentarzy, raczej nie atakował oponentów. W efekcie coraz więcej ludzi, początkowo wobec tezy o zamachu bardzo sceptycznych, zaczęło wsłuchiwać się w jego argumenty i traktować je poważnie. Zwłaszcza że z tezami Biniendy niewielu polemizowało, przez co wybrzmiewały coraz dobitniej, wchodziły w informacyjną próżnię i w oczach coraz większego odsetka odbiorców zyskiwały rangę prawdy, a co najmniej równouprawnionej interpretacji zdarzeń.

Stopniowo jednak profesor zaczął zachowywać się inaczej. Ujmująca postawa wycofanego naukowca zaczęła ustępować miejsca temperamentnemu polemiście, który w zasadzie przestał ukrywać swoją bardzo zdecydowaną opinię nie tylko na temat przyczyn i przebiegu katastrofy, ale i strony przeciwnej -  czyli władz państwowych i komisji Millera. To zrozumiałe, zwłaszcza że Binienda, co naturalne, obracał się w kręgu swoich krajowych sojuszników, czyli zespołu Antoniego Macierewicza i środowiska „Gazety Polskiej", i w równie naturalny sposób przesiąkał ich poglądami i zachowaniami. Trudno jednak nie dostrzec, że o ile taka zmiana pomaga budować tożsamość środowisk „smoleńskich", o tyle na sporą liczbę osób, nie utożsamiających się ani z obozem „pancernej brzozy", ani z obozem „pancernego tupolewa", działa raczej odstręczająco.

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?