Zamieszanie, które powstało w związku z podjętą przez wojskowych prokuratorów nieskuteczną próbą spotkania się z prof. Wiesławem Biniendą, służy źle perspektywom ustalenia prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej i sprowadzenia do rozsądnych wymiarów polsko-polskiego politycznego konfliktu.
Łagodnie mówiąc, nie buduje też wiarygodności samego naukowca. Profesor długo zachowywał się powściągliwie, unikał politycznych komentarzy, raczej nie atakował oponentów. W efekcie coraz więcej ludzi, początkowo wobec tezy o zamachu bardzo sceptycznych, zaczęło wsłuchiwać się w jego argumenty i traktować je poważnie. Zwłaszcza że z tezami Biniendy niewielu polemizowało, przez co wybrzmiewały coraz dobitniej, wchodziły w informacyjną próżnię i w oczach coraz większego odsetka odbiorców zyskiwały rangę prawdy, a co najmniej równouprawnionej interpretacji zdarzeń.
Stopniowo jednak profesor zaczął zachowywać się inaczej. Ujmująca postawa wycofanego naukowca zaczęła ustępować miejsca temperamentnemu polemiście, który w zasadzie przestał ukrywać swoją bardzo zdecydowaną opinię nie tylko na temat przyczyn i przebiegu katastrofy, ale i strony przeciwnej - czyli władz państwowych i komisji Millera. To zrozumiałe, zwłaszcza że Binienda, co naturalne, obracał się w kręgu swoich krajowych sojuszników, czyli zespołu Antoniego Macierewicza i środowiska „Gazety Polskiej", i w równie naturalny sposób przesiąkał ich poglądami i zachowaniami. Trudno jednak nie dostrzec, że o ile taka zmiana pomaga budować tożsamość środowisk „smoleńskich", o tyle na sporą liczbę osób, nie utożsamiających się ani z obozem „pancernej brzozy", ani z obozem „pancernego tupolewa", działa raczej odstręczająco.
Zabawa w kotka i myszkę
A tym bardziej odstręczający był efekt dość żenującej zabawy w kotka i myszkę z wojskową prokuraturą, w którą niestety zaangażował się Binienda. Trudno innymi słowy określić spektakl, w którym profesor stawiał żądania obecności przy swojej ewentualnej rozmowie z prokuratorami amerykańskiego dyplomaty (rozumiem, że jako zabezpieczenie przed możliwością wyrządzenia mu przez rozmówców jakiejś strasznej krzywdy...), a także odbycia się spotkania poza terenem prokuratury. A po zgodzie prokuratury na te warunki (prokuratorzy zgodzili się wręcz na dowolnie określone przez naukowca miejsce i czas spotkania) milczy i odlatuje do USA.
Wszystko to jest drastycznie sprzeczne z dotychczasową artykułowaną przez środowiska smoleńskie linią krytyki władz, według której podstawowym wobec nich zarzutem było przemilczanie Biniendy i niewspółpracowanie z polonijnymi ekspertami.
Okołosmoleński Internet natychmiast zaczął tworzyć dookoła tej sprzeczności zasłonę dymną, sugerował jakieś zagrożenie dla profesora, niemalże możliwość jego aresztowania (bo prokuratura zaproszenie do profesora wysłała poprzez kierowcę samochodu Żandarmerii Wojskowej...). Bardziej wyrafinowaną argumentację na rzecz tezy, iż profesor na zaproszenie prokuratury nie powinien się stawiać, przedstawił natomiast Antoni Macierewicz. Zadeklarował on obawę, że efektem spotkania byłoby nadanie Biniendzie statusu świadka, a w ślad za tym zobowiązanie go do zachowania tajemnicy, czyli do milczenia. Innymi słowy demonicznym planem prokuratury wojskowej miałoby być zamknięcie profesorowi ust.
Prokuratura jednoznacznie stwierdziła, że nie miała tego rodzaju projektów. Powstaje też pytanie, jak niby miałoby wyglądać zakneblowanie ust profesorowi, który przecież żyje w Ameryce.