Zaraz po objęciu władzy premier Donald Tusk uznał, że abonament radiowo-telewizyjny jest „archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych, haraczem ściąganym z ludzi”. Teraz wraca do tematu i znów wokół finansowania mediów publicznych robi się gorąco. Niedawno Tusk dorzucił kilka szczegółów. A więc „będziemy szli w stronę: ograniczone finansowanie ze środków publicznych w miejsce abonamentu i takie zmiany w mediach publicznych, szczególnie w telewizji publicznej, które uczynią tę telewizję tańszą i bardziej misyjną, a mniej komercyjną”.
Co miał dokładnie na myśli? Może to, co powiedział z kolei minister kultury Bogdan Zdrojewski. Za dwa lata abonament mógłby zostać zastąpiony niższą, ale bardziej powszechną opłatą audiowizualną. W grę wchodzi więc niemiecki model funkcjonowania mediów publicznych. Każde gospodarstwo domowe musiałoby płacić, obojętnie czy ma telewizor czy nie. Można się pocieszać, że ponieważ płatników byłoby więcej, również wysokość opłat mogłaby być niższa niż obecne 17 zł miesięcznie.
Szczegóły mamy poznać wkrótce. Kierunek wydaje się słuszny, tylko że do tej pory to zadanie stworzenia jasnego systemu finansowania i uzdrowienia mediów publicznych przerastało polityków. Trudno uwierzyć, że tym razem się uda.
Obudzić poczucie wstydu
Od lat mamy do czynienia z dryfem i kolejnymi apelami KRRiT czy mediów publicznych o ratunek. I lepszymi bądź gorszymi pomysłami, jak wprowadzenie opłat wraz z prądem, obciążenie właścicieli telefonów komórkowych (też można na nich oglądać telewizję) czy zmuszenie kablówki, by wydały swoich abonentów.
Na razie udało im się zmusić pocztę i urzędy skarbowe do bardziej stanowczych działań. Zaczynają ścigać ludzi, którzy zalegają z opłatami. To stawia premiera w niezręcznej sytuacji. W końcu niecałe pięć lat temu sam mówił o „haraczu”, a więc zniechęcał do płacenia. Zapewne liczył, że sprawę szybko załatwi. Prezydent Lech Kaczyński jednak zablokował ówczesny projekt ustawy medialnej, a potem sprawa poszła w zapomnienie.