Jak śmieszne są te częste powoływania się na demokrację i praworządność, gdy ich po prostu nie ma. Czym innym są procedury demokratyczne, zresztą bardzo ułomne w naszym kraju, a czym innym realne funkcjonowanie demokracji i praworządności - powiedział Jarosław Kaczyński do utworzonego przez posłów jego klubu zespołu obrony demokratycznego państwa.
To wystąpienie wpisuje się w swoistą wojnę na mity. Z jednej strony blok wspierający obecne władze maluje nam obraz idylliczny. Cieszymy się nieskrępowanymi wolnościami, zakłócanymi co najwyżej przez marginalne ludzkie błędy. Z drugiej zwolennicy PiS skłonni są mówić o panującej w Polsce dyktaturze. Padają jędrne porównania: czasem tylko do Białorusi, a czasem do PRL.
Mamy oligarchię?
Kaczyński powiedział, że w Polsce nie ma ani demokracji, ani praworządności, ale on o dyktaturze nie wspominał. Gdy przeczytać całe jego wystąpienie, można odnieść wrażenie, że bije na alarm z powodu fasadowości demokratycznych i praworządnościowych gwarancji, ale nie stawia kropki nad „i" co do opisujących obecny polski system. Stawia za to kontrowersyjną tezę: zmierzaliśmy już do demokracji, teraz się z niej wycofujemy.
Swoim zwyczajem, wyniesionym jeszcze z prawnych seminariów profesora Stanisława Ehrlicha, prezes PiS łączy tę czarną diagnozę ze społecznymi realiami. Ma rację, zauważając, że formalne gwarancje i procedury to ledwie część sukcesu demokracji, że społeczeństwo musi przybrać odpowiedni kształt, aby nie były one pozorne. Choć warto przypomnieć, że wiele razy w historii demokratyczny system nakładał się na nie w pełni demokratyczne stosunki, czasem na oligarchię, na pewno na stan społecznej nierównowagi.
Kaczyński twierdzi, że w Polsce dominuje jedna grupa społeczna, która „podporządkowała sobie prawo". Jednak jej nie nazywa. W latach 90. słusznie mówił o dawnej nomenklaturze, o profitentach takiego, a nie innego kształtu modernizacji, dziś jednak ten obraz byłby bardziej skomplikowany.