Że strasznie pretensjonalnie? Strasznie, prawda, ale niby jak pisać felieton o Przemysławie Gintrowskim w dniu jego pogrzebu tak, żeby nie było pretensjonalnie i emocjonalnie?
Zaraz skończę pisać i jeszcze zdążę na cmentarz. Elegia, epitafium – niczego takiego nie będzie. Przyniosę jakieś kwiaty. Zresztą, tak naprawdę to jedyna okazja, kiedy można je dać facetowi.
To była połowa lat 80. Późno, ale dopiero wtedy trafiła mi w ręce pańska kaseta. Jakość podła, ale miałem dwukasetowy magnetofon, absolutne szaleństwo, więc przegrywałem kolegom pana, Tośkę Krzysztoń śpiewającą Kryla, Kaczmarskiego. „Autoportret Witkacego” mną owładnął. Byłem, wstyd przyznać, jak panienka oszalała na widok Beatlesów. Nie musiałem nigdy pisać wierszy, może dlatego, że pan je za mnie zaśpiewał.
Pamiętam naszą rozmowę sprzed kilkunastu lat. Mówił pan, że Herbert, że tekstów nie zabraknie do końca życia, że filmy. Ja zdradziłem, że byłem ministrantem na pogrzebie ofiar pożaru w szpitalu w Górnej Grupie, tym od „A my nie chcemy uciekać stąd!”. Potem rozmawialiśmy krótko po jakimś spotkaniu z panem na uniwersytecie, o którego prowadzenie mnie poproszono. I już, i tyle.
Nie znaliśmy się, nie przyjaźniliśmy, bo też i jak miałbym przyjaźnić się z pomnikiem. A dla mnie, dla mych kolegów od przegrywanych, rzężących kaset pan zawsze był i na zawsze pozostał pomnikiem, głosem pokolenia, uczciwie mówiąc – głosem kilku pokoleń. I tak to już, cholera, jest, że jak nie pretensjonalność, to patos się wdziera, gdy piszę o panu.