Negocjacje w sprawie budżetu na lata 2014–2020 pokazują, jak bardzo z powodu kryzysu zmieniła się Unia. Twarda walka o miliardy może tę i tak poobijaną już Unię jeszcze bardziej rozbić. Wszak już przypomina ona coraz bardziej technokratyczną maszynę reagującą na bieżące kryzysy i rozwiązującą wczorajsze problemy. Ma natomiast wyraźne trudności z ustaleniem, co będzie się działo jutro.
Czy pojawiający się pomysł bezpośredniego wyboru przez obywateli UE szefa Komisji Europejskiej lub prezydenta Rady UE jest w stanie tchnąć w Unię nowego ducha? Wątpliwe. Ostatnie miesiące dobitnie pokazały, że w czasie kryzysu osobą, która ma realną władzę, jest szef Europejskiego Banku Centralnego. Dwa tygodnie temu, godząc się na powstanie Unii Bankowej, przywódcy unijni dali EBC jeszcze więcej uprawnień. Coraz większe znaczenie zaczyna odgrywać szef eurogrupy. A mimo wielkiego symbolicznego znaczenia, jakie mają szef KE czy Rady, nawet ich bezpośredni wybór, nie da im więcej władzy.
Inne pomysły na zreformowanie UE również przypominają mieszanie niesłodzonej herbaty, by od tego mieszania stała się słodsza. Czy głosowanie na europejskie partie polityczne sprawi, że podczas unijnych szczytów zapanuje duch solidarności? A niby, w jaki sposób miałoby to się stać? Europejskie społeczeństwa – brytyjskie, niemieckie czy francuskie – domagają się od swoich rządów załatwiania ich interesów (a więc odpowiednio utrzymania maksymalnie wysokiego rabatu, przestania finansowania upadających państw wspólnoty czy większej ilości pieniędzy na walkę z kryzysem, ale też i politykę rolną), a nie walki o takie hasła jak solidarność.
Komisja Europejska, która była uważana za miejsce, w którym egoizmy narodowe odgrywają najmniejszą rolę i w którym króluje solidaryzm, zmienia się w sztab antykryzysowy. Zaproponowany przez KE kształt Unii Bankowej był skrajnie niesprawiedliwy i de facto sankcjonował istnienie Europy już nawet nie dwóch, ale trzech czy czterech prędkości. Nie lepiej ma się sytuacja z Parlamentem Europejskim, który również uchodził za miejsce, w którym interes wspólnoty dominował nad narodowymi partykularyzmami. Wielu ekspertów przekonywało, że stanowisko PE w sprawie budżetu pomoże nam w negocjacjach. Ale choć europosłowie opowiedzieli się przeciw cięciom, wymowa przyjętych poprawek nie broni polityki spójności.
Zdemolowana polityka
Negocjacje budżetowe pokazały też, jak wiele zmieniło się w polskiej polityce. Wysokość przyszłych funduszy stała się pałką, którą okładają się PiS i PO. Platforma obiecała w wyborach 300 mld złotych z nowego budżetu. Paradoksalnie więc to, co niekorzystne dla Polski, może być na rękę PiS. Jednocześnie rząd od dłuższego czasu puszcza oko do opinii publicznej, mówiąc, że Jarosław Kaczyński jest w jednej frakcji europejskiej z Davidem Cameronem, może powinien więc przekonać brytyjskiego premiera, by Polska mogła wynegocjować więcej. Już dziś z dużą dozą prawdopodobieństwa można więc stwierdzić, że w wypadku klęski członkostwo torysów i PiS w jednej europejskiej partii EKR będzie dla Platformy wygodnym usprawiedliwieniem. PiS będzie przedstawiany jako winny porażki. Politycy PiS nie pozostają dłużni. Odpowiadają, że przecież to PO jest w EPL wraz z ugrupowaniem Angeli Merkel, która też chce cięć w budżecie. Itp. itd. Zamiast ponadpartyjnego porozumienia (takiego jak podczas negocjacji w sprawie warunków członkostwa) mamy partyjną wojnę. A skłócona Polska jest znacznie łatwiejszym do ogrania partnerem niż solidarnie opowiadająca się za unijną solidarnością.