Unijne budżetowe Waterloo

Winą rządów państw Unii Europejskiej jest to, że walcząc o elektorat, oferują świadczenia, na które ich nie stać – pisze ekspert

Publikacja: 28.11.2012 19:16

Jarosław Mulewicz

Jarosław Mulewicz

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Red

Blisko 200 lat temu, około 30 kilometrów pod Brukselą, rozegrała się „Bitwa Narodów". Napoleon i jego sojusznicy z jednej strony, a siły koalicyjne brytyjsko-prusko-austriackie z drugiej. Po czyjej stronie staliśmy wtedy i dzisiaj, wiadomo. Tak jak 200 lat temu, tak i teraz też mamy do czynienia ze starciem o przyszłość Europy. W innym sensie – dziś nikt nie pada na polu bitwy. Wtedy walczono o granice, teraz o pieniądze.

Według potrzeb

Dlaczego tak trudno jest samej Unii Europejskiej, ale i jej państwom członkowskim funkcjonować bez kroplówki w postaci dodatkowego dopływu środków finansowych z zewnątrz? Dlaczego tak wiele państw walczy o wzrost, a przynajmniej o utrzymanie transferu środków z budżetu unijnego? Ano dlatego, że w Europie mamy socjalizm, a ten na dłuższą metę bez dopływu środków z zewnątrz nie przetrwa.

Według Steena Jakobsena, głównego ekonomisty Saxo Banku, w Europie 51 proc. osób zatrudnionych jest w sektorze rządowym albo w firmach i instytucjach będących własnością państwa lub powiązanych z rządami. W PRL było to około 70 proc., bo pozostałe 30 proc. stanowili rolnicy i rzemieślnicy, co i tak było wspaniałym wyjątkiem na tle reszty tzw. obozu socjalistycznego.

Różnica jest niewielka. Te 51 proc. zatrudnionych musi być zasilane z podatków oddawanych przez pozostałe 49 proc. pracujących w sektorze prywatnym. Oczywiście państwo jest właścicielem firm takich jak koleje, linie lotnicze, zakłady komunalne itd. Większość z nich też wymaga dotacji i pozostałe 49 proc. na to płaci.

Łatwo zauważyć, że im więcej państwa w gospodarce, tym więcej środków z Unii zabiera państwo w porównaniu z innymi beneficjentami środków unijnych. Proszę spojrzeć na Grecję, Portugalię, Hiszpanię itd. Korelacja jest oczywista. I oczywiste jest to, że sama Unia ze swoimi 55 tysiącami urzędników też stoi w kolejce po środki, których potrzebuje więcej, bo musi tworzyć coraz więcej regulacji i praw, aby dać Europejczykom szczęście i błogostan. Ma to stworzyć analogicznie do światłych przemyśleń Marksa, do których wiele państw z uporem wraca, wspaniałą, socjalistyczną (a nawet komunistyczną) przyszłość w Europie, gdzie już teraz niektórzy, a niedługo wszyscy, mają otrzymywać według potrzeb, a nie według pracy. Tak już jest w jądrze Unii, czyli w jej administracyjnym centrum dowodzenia.

Zbędne organy

Jak słusznie skomentował na konferencji prasowej po ostatnim szczycie europejskim premier David Cameron: „Nie ma żadnego powodu, żeby nie podejść o wiele ostrzej do kosztów administracyjnych Unii. Ponad 200 pracowników Komisji zarabia więcej ode mnie. Każdy pracownik spoza Belgii, oprócz hojnej pensji dostaje jeszcze 16 proc. dodatku za rozłąkę z krajem, choćby mieszkał w Brukseli od 30 lat i więcej (...). 10-procentowe ograniczenie funduszu płac zaoszczędziłoby prawie 3 miliardy euro. Rozluźnienie reguły automatycznych awansów dałoby półtora miliarda.

Redukcja niezwykle hojnych zwolnień podatkowych – dalszy miliard, a niewielkie zmiany w uprawnieniach emerytalnych zaoszczędziłyby jeszcze półtora miliarda euro”.
Ponadto, bardzo dyplomatycznie, Angela Merkel zwróciła uwagę na fakt utrzymywania dwóch siedzib Unii i kosztownych wydatków z tym związanych.

Nie będę wyliczał wszystkich nonsensów, za które, jako podatnik, muszę płacić. Wspomnę o niektórych. W NATO jest sześć oficjalnych języków. W Unii 19, a będzie więcej. Co to oznacza? W jednym z organów Unii, jakim jest Komitet Ekonomiczno-Społeczny, jest 344 radnych, a ponad 600 tłumaczy (którzy, na marginesie, zastrajkowali ostatnio, bo trzygodzinny dzień pracy i jej warunki są zbyt trudne).

Bywają obrady, gdzie na trzech obradujących przypada 15 tłumaczy. Gdyby w Unii Europejskiej wprowadzić sześć języków jak w NATO, gdyby zlikwidować zbędne i fasadowe organy, gdyby znacząco odchudzić Komisję, Radę Ministrów, parlament (dlaczego aż tylu posłów?), zrezygnować z dziesiątek, a chyba setek budynków w Brukseli, okazałoby się, że samej Unii Europejskiej uda się oszczędzić więcej niż proponowane przez premiera Camerona 6 mld euro, a przy tym uczynić ją znacznie sprawniejszą i skuteczniejszą.

No cóż, ani przewodniczący Komisji, ani przewodniczący Unii nawet nie zająknęli się o oszczędnościach. Co więcej – izolowali Davida Camerona jak czarną owcę, czekając na brytyjskie weto wobec budżetu. Wtedy winny fiaska byłby jeden. A tu niespodzianka! Niemcy i inni płatnicy netto nagle otrzeźwieli.

Odnośnie do całego, nie tylko administracyjnego budżetu Unii, sięgającego niemal biliona euro i brytyjskiej propozycji zmniejszenia go do 880 tysięcy miliardów... Czy rzeczywiście jego redukcja byłaby nieszczęściem?

Oczywiście tak, dla państw, które jak Polska, lepiej czy gorzej wykorzystują te środki na zmniejszenie różnic cywilizacyjnych. Bez tych środków trudno dokonać ekonomicznego skoku. Ale czy one nie usypiają? Czy ta kroplówka to nie narkotyk?

Można postawić niepoprawne pytanie o skuteczność wykorzystania tych środków i kto jest ich końcowym beneficjentem? Czy to tylko produkujący rolnik, czy też mieszkający i pracujący w mieście obywatel, który kupił ziemię rolną, teraz ją dzierżawi i pobiera dopłaty z funduszu rolnego Unii?

Czy środki z funduszu spójności i innych funduszy trafiają do prywatnych firm i przedsiębiorców, pomagając w tworzeniu miejsc pracy, innowacji i wynalazków, otwieraniu setek nowych przedsiębiorstw czy też trafiają do sektora państwowego i są dzielone według zasad stworzonych przez urzędników?

A jak pieniądze są dzielone przez urzędników i czym to się kończy, to z socjalistycznej przeszłości wiadomo. Kończy się ludową modlitwą jak w 1980 roku w Polsce: „Nasz kochany Janie Pawle II, pospłacaj nam polskie długi i w złotówkach, i w dolarach, bo się Polska nam rozwala!”.

Najpierw reformy

Kluczem do uratowania Unii Europejskiej, do przywrócenia jej miejsca w światowym podziale pracy jest przedsiębiorczość! Chyba to oczywiste od początków nauki o ekonomii i Adama Smitha, że bogactwo narodów bierze się z pracy, z przedsiębiorczości i wysiłku tysięcy osób, które los wzięły w swoje ręce. To nie państwo ma o nas dbać. My mamy zadbać o siebie sami, a państwo ma pomagać, ale nie przeszkadzać. I tej prostej zasady nikt w Unii Europejskiej nie chce zrozumieć.

Środki z Unii powinny iść w większości na rozwój przedsiębiorczości. Na wspomaganie tworzenia nowych efektywnych firm produkujących dobra, usługi i tworzących postęp. Na infrastrukturę. Na to, aby Polska była nowoczesna, konkurencyjna, a młodzi ludzie tysiącami jej nie opuszczali, ale wracali, wiedząc, że łatwo tu założyć firmę, łatwo płacić zrozumiałe podatki i nie być niepokojonym przez urzędników.

Nie dotyczy to jedynie Polski, ale wszystkich państw Unii, gdzie zaledwie kilka procent młodych ludzi (w Indiach 80 proc.) chce pracować na swoim, a większość woli na „państwowym”. Winą rządów państw Unii jest to, że walcząc o elektorat, oferują świadczenia, na które ich nie stać. Tworzą mit europejskiego modelu społecznego, który sprowadza się do pracy dla państwa, najlepiej na dożywotniej stałej, niewypowiadalnej umowie o pracę, z pensją niemiecką, francuskim dniem pracy i skandynawskim socjalem.

To brak reform strukturalnych zmierzających do rozwoju przedsiębiorczości prywatnej, liberalizacji rynku pracy i deregulacji gospodarek na szczeblu krajowym i unijnym jest winą obecnych sporów o budżet Unii.

Mechaniczne cięcie budżetu Unii, czy to do 880 miliardów euro czy innej sumy, nic nie da. Potrzebne są zasadnicze reformy gospodarcze. Co więcej – utrzymywanie przez lata wielu państw, takich jak Grecja, Portugalia czy Hiszpania, pod unijną kroplówką wywołuje właśnie niechęć do zmian i reform oraz zwiększenie roli państwa w gospodarce (bo ktoś musi środki dzielić i kontrolować podział).

Wyzwolić energię

Czy nasz kraj chce tego samego? Wiecznego bycia pod kroplówką? A może lepiej, zamiast płakać nad cięciem budżetu Unii, pójść w kierunku reform strukturalnych, a środki unijne przeznaczyć na wspieranie przedsiębiorczości, realnej produkcji rolnej, przemysłowej i usług, innowacyjności oraz infrastruktury?

Jeżeli tak się nie stanie, a państwa Unii ograniczą się jedynie do cięć budżetu, to wraz z kryzysem finansowym kryzys budżetowy doprowadzi do upadku UE, niekoniecznie bezpośrednio, czyli rozpadu Wspólnoty, ale pośrednio, czyli zminimalizowania jej roli w gospodarce światowej, a niewykluczone, że i bankructwa kilku państw unijnych. Jak napisałem w lipcu w „Rzeczpospolitej”, staniemy się Mumią Europejską.

Cięcia budżetu unijnego nie wystarczą, aby Unię zmienić. Rząd polski powinien o tym na kolejnym szczycie finansowym głośno mówić, przedstawić zarys niezbędnych reform i razem z takimi państwami jak Wielka Brytania o nie walczyć, a nie tylko prosić o utrzymanie dotychczasowego zasilania i tworzyć koalicje z rządami, gdzie rola państwa w gospodarce jest dominująca.

Polska ze swoimi reformami z 1989 roku i przejściem od gospodarki centralnie sterowanej do gospodarki wolnorynkowej może wnieść wiedzę i doświadczenie z przeprowadzania historycznych reform. My to zrobiliśmy. Innym też się udało, bo była wola polityczna, determinacja społeczeństwa i świadomość, że trzeba wziąć los w swoje ręce. Tysiące ludzi wyległy na ulice i na łóżkach polowych założyły biznes. Skończyły się koncesje, pozwolenia i władza urzędników poza kilkoma obszarami, jak broń, leki itd.
Obecnie cała Unia tkwi w marazmie, oczekując na cud lub kolejne księgowe zabiegi. Biznes jest sparaliżowany, a bycie przedsiębiorcą w UE (w odróżnieniu do USA, Indii, Tajlandii czy Chin) jest wstydem. Młody Europejczyk jest zniechęcany na wszelkie sposoby, aby nie zakładał własnej firmy. W Stanach Zjednoczonych może się nie udać do pięciu razy, można zbankrutować i zacząć od nowa. W Europie – tylko jeden raz. Potem można zapomnieć chociażby o kredycie.

Unia musi wyzwolić tłumioną przez państwa przedsiębiorczość i tam skierować środki. Wówczas będziemy konkurencyjni, innowacyjni i wrócimy do światowego wyścigu gospodarczego.

Na razie uczestniczyłem w zorganizowanym w Brukseli przez austriackie i niemieckie związki zawodowe spotkaniu pt. „Opodatkować bogatych”. I jak tu się dziwić, że nie mamy w Europie Billa Gatesa, Steva Jobsa i innych, jeśli związkowcy chcą im zabrać tylko co zgromadzone zyski i oddać państwu? A urzędnik wyda je, z pewnością, lepiej niż właściciel. Jaką motywację mają miliony przedsiębiorców w Unii Europejskiej, jeśli muszą się wstydzić, że pracują na swoim, a nie w urzędzie lub firmie państwowej? Jak liberalizować rynek pracy, skoro związkowcy reprezentowani w Europejskim Komitecie Ekonomiczno-Społecznym domagają się likwidacji samozatrudnienia.

Czas na wybudzenie

Kolejny szczyt finansowy w styczniu lub lutym nie przyniesie przełomu. Europa i jej rządy, a amerykański również, nie mają innej wizji, jak zdobywanie elektoratu kosztem obietnic o świetlanej przyszłości, drukowania dodatkowych banknotów i zadłużania się na koszt przyszłych pokoleń. Szkoda, że tak niewielu w Europie potrafi zauważyć konieczność zasadniczych reform strukturalnych.
Ale nawet drobny krok zaproponowany przez Davida Camerona i koalicję płatników netto nie jest zły. Nie oznacza dla Polski straty środków, ale może przynieść otrzeźwienie po wieloletniej kroplówce, stać się zachętą do działania. Niestety obie największe partie w Polsce, a inne również, nastawione są roszczeniowo i nie mają propozycji dla Europy poza jak najdłuższym trzymaniem nas pod kroplówką. Jest ona potrzebna po operacji, ale przychodzi czas na wybudzenie. Otrzeźwienie potrzebne jest także Unii Europejskiej, oby nie Mumii Europejskiej.

Autor był głównym negocjatorem Układu o Stowarzyszeniu Polski z UE. W latach 2004–2010 członek Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego

 

Blisko 200 lat temu, około 30 kilometrów pod Brukselą, rozegrała się „Bitwa Narodów". Napoleon i jego sojusznicy z jednej strony, a siły koalicyjne brytyjsko-prusko-austriackie z drugiej. Po czyjej stronie staliśmy wtedy i dzisiaj, wiadomo. Tak jak 200 lat temu, tak i teraz też mamy do czynienia ze starciem o przyszłość Europy. W innym sensie – dziś nikt nie pada na polu bitwy. Wtedy walczono o granice, teraz o pieniądze.

Według potrzeb

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę