Sam jestem historykiem, ale zajmuję się też problematyką współczesną. Opracowałem dla MSZ kilka ekspertyz i tekstów, brałem udział w dyskusjach w ministerstwie, publikowałem aktualne komentarze w prasie. Gdy jednak napisałem kilka krytycznych uwag o partii rządzącej na łamach „Rzeczpospolitej”, nałożono na mnie kuriozalną karę dyscyplinarną. Wiem, że takie było życzenie kogoś na Szucha w Warszawie. Pół roku zajęło mi uzyskanie w kolejnej instancji anulowania kary, więc obeszło się bez angażowania biura Rzecznika Praw Obywatelskich.
Robienie porządków
Kilka faktów. Instytut Zachodni jest ośrodkiem naukowym, od kilkudziesięciu lat badającym przede wszystkim najnowsze dzieje Niemiec i stosunków polsko-niemieckich oraz analizującym współczesne problemy Republiki Federalnej. Nie jest finansowany przez MSZ, lecz przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Instytut ma prowadzić badania naukowe i wyłącznie na ten rodzaj działalności otrzymuje środki, chociaż są to sumy skromne (po doktoracie można liczyć na dwa tysiące złotych, profesor zwyczajny otrzyma nieco powyżej trzech). MSZ nie jest zwierzchnikiem instytutu, lecz organem mającym sprawować funkcje kontrolne. Tymczasem od kilku lat MSZ prawem kaduka domaga się, by instytut skoncentrował się na „obsłudze” resortu i promowaniu polityki aktualnego kierownictwa. Ręce nie mają gdzie opadać.
Przez długie lata kolejni szefowie MSZ szanowali niezależność Instytutu Zachodniego. To, że współpraca z resortem miała charakter partnerski, gwarantowała przez długie lata dyrektor IZ prof. Anna Wolff-Powęska. To w znacznej mierze jej instytut zawdzięcza odrodzenie po przełomie 1989 r. i naukowy rozkwit. Ale i ministrowie byli inni.
Wyrzucenie prof. Wolff-Powęskiej przez jej następcę w okolicznościach haniebnych wywołało w placówce burzę. Nowy styl zarządzania ośrodkiem zaczął mocno odbiegać od przyjętych standardów. Po kilku latach pogłębiającego się kryzysu, gdy instytut wyłącznie z winy swego kierownictwa (zaniedbania formalne) utracił dotychczasową najwyższą kategorię, następca prof. Powęskiej został odwołany.
Jednocześnie z całą mocą pojawiła się kwestia dalszych relacji z MSZ, które wyraźnie postanowiło wykorzystać sytuację, by „zrobić porządek” z niezależną instytucją naukową. Nowa Rada Naukowa IZ powołana została z naruszeniem ustawy o instytutach badawczych, gdyż w skład gremium weszły również osoby nieposiadające nawet stopnia doktora. Wśród mianowanych przez ministra członków rady nie ma żadnego niemcoznawcy choćby z habilitacją, nikogo z innych niż Warszawa ośrodków. Co gorsza, odtąd każde niemal posiedzenie tego gremium przeradza się w żenujący spektakl. Padają złote myśli w rodzaju stwierdzenia, że wcale nie potrzeba mieć wiedzy i doświadczenia z jakiejś dziedziny, by móc oceniać jakość publikacji w tejże dziedzinie.
Deprecjonowanie znaczenia badań stricte naukowych przez osoby mianowane przez ministra przybiera na posiedzeniach Rady formy gorszące. Wydaje się, że każdy zarzut jest dobry, by spostponować instytut. Mnie na przykład dyrektor z MSZ zarzucił, że napisałem dla „Polityki” artykuł o genezie operacji „Barbarossa”, z czego resort nie ma żadnego konkretnego pożytku. Za niepotrzebną uznano publikację książki o przesiedleniach w okresie II wojny światowej. Przykłady można by mnożyć. Wymiaru symbolicznego nabiera podnoszenie głosu przez młodego urzędnika z MSZ (gdy część członków Rady sprzeciwiała się naruszaniu regulaminu), straszenie ministrem Sikorskim, a nawet żądanie, by posiedzenia tego gremium odbywały się w Warszawie, w gmachu ministerstwa. Nie dba się nawet o pozory.
W sprawozdaniu z (bardzo dziwnego zresztą) audytu, przeprowadzonego w instytucie przez MSZ, napisano bez ogródek, że relacje między IZ a resortem nie mogą mieć charakteru partnerskiego. Jest przy tym rzeczą charakterystyczną, że kolejne konkursy na stanowisko dyrektora instytutu są unieważniane ze względów formalnych, a niektórzy kandydaci – celowo zniechęcani do startowania, a nawet obrażani. Upowszechniane są insynuacje, jakoby w instytucie panował naukowy marazm.