Polityczna gra na związkach

Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że „Gazeta Wyborcza” za swoją historyczną misję uznaje doprowadzenie do aliansu liberałów z postkomunistami, a debata na temat związków partnerskich to jedynie niefortunne zdarzenie w tej kampanii – pisze publicysta.

Publikacja: 05.02.2013 18:00

Ryszard Bugaj, ekonomista

Ryszard Bugaj, ekonomista

Foto: Rzeczpospolita, Justyna Cieślikowska

Red

Obserwując konflikt wokół związków partnerskich, można by dojść do wniosku, że sprawa ta ma dla wszystkich niemal Polaków podstawowe znaczenie i że Polacy podzielili się na dwa wrogie obozy: prawicowy i liberalno-postkomunistyczny. W istocie ta kwestia rozpala emocje tylko części elit. Dla rządzących wielką zaletą konfliktu jest to, że przysłania zdarzenia realne i ważne: bezrobocie, demograficzną traumę, pogarszające się położenie Polski na arenie międzynarodowej. Zresztą awantura nieźle służy całej klasie politycznej, bo – choć przez chwilę – można za nią ukryć pazerność przedstawicieli wszystkich środowisk politycznych, co tak spektakularnie ujawniły premie przyznane marszałkom Sejmu. Wiele to mówi o polskim życiu publicznym.

Starcie dwóch grup

Strach mi to napisać, ale muszę przyznać, że heteroseksualność wydaje mi się normą. Z tego przekonania nie wynika jednak, że należy utrudniać życie ludziom, którzy z różnych powodów znajdują się w związkach jednopłciowych. Nikogo też nie wolno przymuszać do zawierania małżeństw, jeżeli preferują związki nieformalne. Więcej, w takiej mierze, w jakiej tym zbiorowościom można ułatwić życie bez negatywnych konsekwencji dla większości – trzeba to uczynić.

Entuzjaści związków partnerskich twierdzą, że Sejm, odrzucając projekty, zablokował dyskusję. To nieprawda. Dyskusja się odbyła.

Kłopot w tym, że dwie grupy (nazwijmy ich fundamentalnymi konserwatystami i permisywistami) na podstawie twardych ideologicznych przekonań kwestionują dopuszczalność regulacji „zrównoważonej”, która musi respektować zarówno przekonania większości, jak i problemy mniejszości. Kwestionują oni sens takich rozstrzygnięć przede wszystkim na płaszczyźnie etycznej.
Jedni odrzucają w istocie tolerancję. Drudzy odmawiają większości prawa do uznania, że pewne zachowania seksualne są normą, a inne są po prostu dopuszczalne. Już samo to rozróżnienie traktują jako dyskryminujące.

Ponadto – i to ma ogromne znaczenie – wokół „związków partnerskich” toczy się zwykła gra polityczna i przynajmniej część jej uczestników traktuje problemy związane z płciowością człowieka w sposób instrumentalny.

Ułatwienie praktycznego życia osobom homoseksualnym oraz tym wszystkim, którzy nie akceptują instytucji małżeństwa, wcale nie wydaje się najważniejsze. Spór idzie bowiem o kreację nowej instytucji, której samo istnienie będzie manifestować rezygnację państwa z prawa do preferowania i wspierania małżeństwa. Bo też jeżeli związki partnerskie uzyskałyby takie same – lub zbliżone – prawa co małżeństwa, to trudno byłoby uznać, że instytucja małżeństwa jest przez państwo preferowana.

Ryzyko patologii

Oczywiście zrównanie może być niepełne i wtedy będzie to na tej drodze tylko krok częściowy. Taki krok (stosunkowo powściągliwy) proponuje PO (czy raczej jej większość). Wydaje się jednak, że już nawet projekt firmowany przez posła Dunina wykracza – świadomie lub nie – poza program „ułatwień codziennego życia” dla par homoseksualnych i konkubinatów heteroseksualnych. Kreuje bowiem instytucję alternatywną wobec małżeństwa, ustala konkretne procedury tworzenia tego związku, specjalne prawa i (stosunkowo łatwą !) procedurę jego zakończenia.

Projekty Ruchu Palikota i SLD idą dalej. Niosą też poważne ryzyko patologii. Dotyczy to przede wszystkim prawa do wspólnego rozliczania podatków. Nawet wspólne opodatkowanie małżeństw budzi wątpliwości. Koszty utrzymania (w przeliczeniu na osobę) są przecież wyższe dla jednoosobowego gospodarstwa domowego niż dla rodziny. Jedynym więc uzasadnieniem tej podatkowej ulgi (bardzo kosztownej) jest domniemanie, że małżeństwa wychowują dzieci – i tak bardzo często jest.

Jednak pary homoseksualne z założenia są bezdzietne. Konkubinaty heteroseksualne zaś mogą mieć dzieci, ale już dziś mamy dość atrakcyjne ułatwienia dla „samotnych matek”, więc wspólne opodatkowanie w związkach partnerskich byłoby w praktyce korzystne dla związków bezdzietnych. Wobec ułatwionej procedury rozwiązania takiego związku trzeba by się też liczyć z powstaniem wielkiej ilości „związków podatkowych” – nikt nie będzie przecież sprawdzał, czy związki partnerskie są „konsumowane”.

Wątpliwa tama

Inaczej niż konserwatyści (skłonni do afirmacji tezy o „naturalnym porządku”) uważam, że wspólnota narodowa (społeczeństwo) ma prawo zrezygnować z preferencji dla małżeństw. Rzecz w tym, by dokonało się to świadomą wolą rzeczywistej większości (najlepiej znacznej). Sam bym się do takiej hipotetycznej większości nie zapisał, ale nikt, kto serio traktuje demokrację, nie może się uchylić od akceptacji również takiego werdyktu. Niestety, entuzjaści (a także różne polityczne cwaniaczki) chcą tę decyzję wyłudzić i zmanipulować. Na to nie powinno być zgody.

Ale też wątpliwe wydaje mi się budowanie konstytucyjnej tamy na drodze tej zmiany. Uczestniczyłem swego czasu w uchwalaniu Konstytucji i nie potrafię sobie przypomnieć, aby wątek ewentualnego ustanowienia instytucji związków partnerskich był rozważany. Czy można więc przyjmować, że Konstytucja rozstrzyga w kwestii, której de facto nie rozstrzygali głosujący?

W szczególne zakłopotanie wprowadzają mnie ci konstytucjonaliści, którzy subtelnie rozróżniają między związkami partnerskimi a małżeństwem, sugerując, że to całkiem osobne instytucje, a pierwszej z nich konstytucja nie dotyczy. Czytając to, przyszło mi do głowy, że – być może – zgodny z konstytucja byłby też „związek” instytucjonalizujący wielożeństwo. Nie pierwszy raz się okazuje, że – przynajmniej znaczna część parlamentarzystów – głosowała bez zrozumienia i dopiero po latach eksperci-konstytucjonaliści wyjaśniają nam, co uczyniliśmy.

Fiasko pewnych planów

Entuzjaści związków partnerskich twierdzą, że Sejm, odrzucając projekty, zablokował dyskusję. To nieprawda. Dyskusja się odbyła i jak na standardy polskiego parlamentu stała na zwykłym poziomie.

Problem jest inny: entuzjaści odrzuconych projektów nie chcą uznać prawa oponentów do równoprawnego udziału w debacie. Oni ich (nas) po prostu obrażają. W „Gazecie Wyborczej” (29.01.2013) Marek Beylin pisze: „Sejm (…) zaprzeczył elementarnej ludzkiej zasadzie wolności i równości wobec prawa”. A następnego dnia młody liberał Błażej Lenkowski kontynuuje: „człowiek uczciwy wobec swoich poglądów, człowiek, który ceni sobie wolność i godność jednostki ludzkiej, nie może zagłosować na partię Gowina i Godsona”.

Tak kategorycznych opinii dawno nie słyszałem. Nie jestem jednak pewien, czy te opinie są podyktowane szczególnym moralnym wzmożeniem – choćby i bardzo szczególnym. Chyba nieprzypadkowo też są wyrażane na łamach „GW”.

Nie potrafię się oprzeć wrażeniu, że „Gazeta” – sięgając po szeroki repertuar środków – za swoją historyczną misję uznaje doprowadzenie do aliansu liberałów z postkomunistami, a związki partnerskie to niefortunne zdarzenie w tej kampanii. „Wyborcza” przez lata próbowała być akuszerem narodzin dziecka, które miało być poczęte ze związku SLD z UW. To się nie powiodło. Wyborcy skasowali Unię Wolności, ale sporo ludzi z tego ugrupowania jest dziś w PO. SLD wprawdzie zeszło na psy, ale „lewicę” (i to taką akuratną) wykreował Palikot. Powstała nowa szansa.

PO – która zaczynała od hasła IV RP – stopniowo przesuwała się na lewo, czyli w kierunku środowiska postkomunistycznego (Danuta Huebner, Dariusz Rosati, Bartosz Arłukowicz już są w Platformie). Donald Tusk wydaje się coraz bliższy akceptacji aliansu z SLD.

Tymczasem konserwatyści z PO, głosując przeciw związkom partnerskim, w istocie nadali sygnał, że tego zrealizować się nie da. Wcale się więc nie dziwię, że wywołało to furię.
Ale projekt prawdziwie historycznego porozumienia nie został porzucony. Wspomniany Lenkowski pisze: „Jedynym wyjściem dla premiera jest wyrzucenie z PO konserwatywnych buntowników i próba stworzenia nowej koalicji z PSL, SLD i Ruchem Palikota [są niezbędni – R.B. ], (...) by przeprowadzić najtrudniejszą strategiczną operację (…) wejścia do strefy euro. To operacja niezbędna, by Polska nie pozostała na peryferiach”. No właśnie, chodzi nie tylko – a pewnie i nie najbardziej – o związki partnerskie.

Co tak kręci palikotowców, postkomunistów i – z pewnością – część PO? W kolejnym wywiadzie w „GW” (21.01) powiedział to sam Palikot: „Chodzi o budowanie państwa europejskiego, w którym kraje byłyby jak landy w Niemczech czy stany w USA”.
Ale czy można być częścią federalnej Europy i nie ustanowić – co najmniej – instytucji związków partnerskich. Chyba trudno.

Niepotrzebna ustawa

Byłoby pożądane, aby polska debata stała się bardziej przejrzysta, by praktyczne ułatwienia dla par homoseksualnych zostały oddzielone od „kulturowej rewolucji”. To wydaje się możliwe, choć niełatwe. Niełatwe, bo nie ma przecież wyrazistej linii demarkacyjnej między zmianami inspirowanymi przez wytyczną tolerancji a zmianami zorientowanymi „na równość”.

Niektóre ułatwienia dla par homoseksualnych i związków konkubinatowych mogą się okazać niebezpieczne. Np. dziedziczenie. Poseł Dunin mówił w wywiadzie, że związki partnerskie są potrzebne między innymi dlatego, że dziedziczenie testamentowe jest łatwe do podważenia przez rodziny. Ale chyba ułatwione dziedziczenie w związkach partnerskich stanowi potencjalnie poważne zagrożenie.

Nie sądzę, by była potrzebna ustawa kreująca instytucje związku partnerskiego, ale na pewno celowe jest uważne przeanalizowanie obowiązujących norm prawa cywilnego i rodzinnego, i wprowadzenie stosownych korekt w duchu tolerancji. Mam wrażenie, że właśnie taka zmiana zyskałaby poparcie znacznej większości Polaków.

Autor jest publicystą, ekonomistą i politykiem. Był twórcą i liderem Unii Pracy

Obserwując konflikt wokół związków partnerskich, można by dojść do wniosku, że sprawa ta ma dla wszystkich niemal Polaków podstawowe znaczenie i że Polacy podzielili się na dwa wrogie obozy: prawicowy i liberalno-postkomunistyczny. W istocie ta kwestia rozpala emocje tylko części elit. Dla rządzących wielką zaletą konfliktu jest to, że przysłania zdarzenia realne i ważne: bezrobocie, demograficzną traumę, pogarszające się położenie Polski na arenie międzynarodowej. Zresztą awantura nieźle służy całej klasie politycznej, bo – choć przez chwilę – można za nią ukryć pazerność przedstawicieli wszystkich środowisk politycznych, co tak spektakularnie ujawniły premie przyznane marszałkom Sejmu. Wiele to mówi o polskim życiu publicznym.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Przyszłość Ukrainy jest testem dla Europy
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa