Faszyzm i hitleryzm miały nas raz na zawsze wyleczyć z wiary w to, że inżynieria społeczna (której najwyższą formą jest eugenika) może przynieść jakiekolwiek efekty. Ale nas nie nauczyły.

W Wielkiej Brytanii szefowa programu zajmującego się rodzinami z problemami wprost i bez zażenowania sięga po argumenty, których nie powstydziliby się szwedzcy, amerykańscy i niemieccy rzecznicy przymusowej sterylizacji. Louise Casey wezwała swoich pracowników, by nakłaniali, a jak trzeba – zmuszali swoich podopiecznych do stosowania środków antykoncepcyjnych. „Posiadanie dziecka może nie być najlepszym rozwiązaniem, lepiej w tym czasie znaleźć pracę, ukończyć szkolenie, poprawić sobie zdrowie czy zrobić cokolwiek innego” – oznajmiła Casey w wywiadzie dla dziennika „The Telegraph”. I dodała, że urzędnicy mają to uświadamiać swoim podopiecznym.

W tym pełnym ciepła i empatii języku jest jednak drugie dno. Casey nie ukrywa bowiem, że u podstaw jej zainteresowania kursami i pracą osób z kłopotami rodzinnymi leżą... długoterminowe oszczędności. Sto dwadzieścia tysięcy rodzin z problemami kosztuje bowiem podatników ponad 6 miliardów funtów... Pozbawienie ich dzieci oznacza więc – w dalszej przyszłości – zyski.

Dokładnie takimi samymi argumentami posługiwali się autorzy szwedzkich, kanadyjskich, amerykańskich i niemieckich programów eugenicznych. Także przypominali, ile podatników kosztuje utrzymanie dzieci z rodzin niedostosowanych, i zapewniali, że kierują się wyłącznie dobrem społecznym. Tyle że wtedy nikt nie udawał, iż zależy mu na dobru osób sterylizowanych (niekiedy nawet kastrowanych). Dziś zaś ten sam eugeniczny projekt przesłania mowa-trawa o dobru, jakie chce się okazać osobom niedostosowanym. Pozbawienie ich potomstwa ma być darem, który pozwoli im na samorealizację, a przy okazji ochroni budżet państwa (o czym mówi się już mniej chętnie).

Ta zmiana nie ma jednak głębszego znaczenia. Skutkiem zarówno jednej polityki, jak i drugiej jest przekonanie, że istnieją obywatele gorsi, których państwo ma prawo zmuszać (na miękko, jak obecnie, bądź na twardo, jak w latach 30. XX wieku) do pewnych zachowań. A stąd już tylko krok do potężnej nierówności i uznania, że istnieje rasa panów (obecnie klasa średnia), która innym może przyznawać nawet prawo do rozmnażania.