Początek świata jakiego nie znamy

Postawicie sobie samokrytyczne pytanie: czy większość z nas, a więc osobnicy popijający latte macchiato na Piazza Navona lub na placu Zbawiciela, rzeczywiście są w stanie zmienić siebie i świat? – pyta publicysta.

Publikacja: 02.10.2013 02:00

Jarosław Makowski

Jarosław Makowski

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

1. Od „końca historii" do „powrotu do historii".

Żeby móc skutecznie leczyć chorobę, lekarz musi ją wpierw zdiagnozować. Analogicznie, żeby zapobiegać bolączkom nękającym współczesny świat, których – o czym przekonujemy się na własnej skórze – nie brakuje, trzeba je dokładnie opisać. To dlatego wciąż pojawiają się próby kreślenia syntez. Ich celem jest uchwycenie logiki, podług której dokonuje się w świecie postęp i rozwój.

Jedną z pierwszych głośnych historiozofii w XX w., przede wszystkim na gruncie przemian politycznych i stosunków międzynarodowych, zaproponował amerykański politolog Francis Fukuyama. Amerykański myśliciel już po upadku Związku Sowieckiego ogłosił „koniec historii" . Krach komunizmu oznaczał dla niego triumfalny pochód liberalnej demokracji.

W kontrze do tego huraoptymizmu należy czytać innego amerykańskiego intelektualistę, Samuela Huntingtona. Przekonywał w połowie lat 90., że świat skazany jest na „zderzenie cywilizacji". Potwierdzeniem tez Huntingtona miały być wydarzenia, które z zapartym tchem i przerażeniem oglądaliśmy rankiem 11 września 2001 roku, kiedy to islamscy terroryści zaatakowali skutecznie i spektakularnie Nowy Jork, godząc w symboliczne centrum światowej finansjery – Twin Towers.

Ale na tym nie koniec. W tym czasie za sterem Ameryki, jedynego wówczas supermocarstwa, stał George W. Bush. Konserwatywny prezydent – by zabić muchę – zawsze używał do tego armaty. Na to jednakże nie chciały przystać kraje „starej Europy". Dlatego prawicowy intelektualista Robert Kagan ogłosił pod koniec XX w. nieuchronne zderzenie już nie cywilizacji (Zachód kontra islam albo, używając terminologii Benjamina Barbera: „Dżihad kontra Mcświat"), lecz Ameryki i Europy. Kagan pisał metaforycznie: „Amerykanie są z Marsa, Europejczycy z Wenus".

Dziś już wiemy, że żywotność każdej z tych diagnoz nie przekroczyła kilkunastu miesięcy sławy. I że wszystkie one spoczywają obecnie tam, gdzie znajduje się miejsce chwytliwych i chwilowych bon motów: na śmietniku historii. O jednym tylko – i to na własnej skórze – na przełomie wieków przekonaliśmy się dobitnie. Mianowicie, że nie ma ucieczki od historii!

2. Od hossy do bessy.

Podobną „logikę dziejową" da się odnotować także w gospodarce i na rynkach finansowych. Moglibyśmy więc powiedzieć, że tak jak Fukuyama ogłosił „koniec historii", tak niektórzy huraoptymiści-ekonomiści, choć nie wprost, krzyczeli, że na Zachodzie nastał „koniec ekonomii".

Koniec ten, rzecz jasna, miałby objawić się w tym, że osiągnęliśmy w gospodarce stan „wielkiej stabilizacji". Nie pozostawało już nic innego, jak tylko przyglądać się wzrostowi PKB i odcinać od niego kupony. Hasło epoki przełomu wieków, jakie głosiła większość ekonomistów, brzmiało: „jutro będzie takie jak dziś, tylko lepsze". Co znaczy ni mniej, ni więcej: odnaleźliśmy klucz do drzwi z napisem „raj".

W tym klimacie intelektualnym mogło się wydawać, że poważne kryzysy są już w świecie zachodnim wymarłym gatunkiem. Historia gospodarcza i wysublimowane modele ekonomiczne miały, z jednej strony, pomóc uniknąć pomyłek przeszłości. A z drugiej umożliwić odważne spoglądanie w przyszłość.

Jednak krach na rynku nieruchomości w 2008 r. w Stanach Zjednoczonych i wszystkie jego następstwa podziałały jak zimny prysznic. Spektakularny upadek banku Lehman Brothers w tym samym roku był symbolicznym zdarzeniem na miarę osuwających się wież World Trade Center. Dowiódł, że alchemia finansowa nie przemieni w złoto wirtualnych instrumentów, które wielu ludzi gotowych było traktować jako gwarancję lepszego i bezpiecznego jutra.

Równolegle, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że nie wystarczy wierzyć w zdolność samoregulacji wolnego rynku. Na nic zdała się „niewidzialna ręka rynku". W roku 2008 przekonaliśmy się za to dobitnie, że owa ręka rzeczywiście jest... niewidzialna. I gdy tylko trwoga krachu bankowego zajrzała wielu w oczy, wówczas bankierzy po pomoc udali się do... znienawidzonego państwa. Tak właśnie, co już dziś wiemy na pewno, uspołeczniono na oczach publiczności straty, natomiast sprywatyzowano zyski.

Jednakże kryzys zadłużenia pokazał również i to, że interwencjonizm państwa musi być odpowiedzialny, a długi same się nie spłacą. Odarci z dziecięcej naiwności odkryliśmy na nowo elementarną zasadę gospodarki, która rządzi ekonomią od starożytności. Otóż deficyty budżetowe w okresie dekoniunktury są dopuszczalne tylko wtedy, gdy idzie z nimi w parze gotowość do akumulacji nadwyżek w latach boomu. Jak zauważył jeden z czołowych młodych ekonomistów Tomáš Sedláček, powołując się zresztą na biblijną mądrość: „gdy jest hossa, oszczędzaj, gdy jest bessa, wydawaj".

3. Od tego, co wiemy, do tego, jak działamy.

Mimo że kryzys gospodarczy daje nam się we znaki, wciąż nie chcemy rezygnować z osiągnięć cywilizacyjnych. Z takich dóbr jak tanie loty czy posiadanie wielkich, terenowych samochodów. Nie jesteśmy w stanie zrezygnować z życia w dobrobycie, mieszkania własnościowego, możliwości edukacyjnych czy zdrowotnego ubezpieczenia. To dobra, które traktujemy jako niezbędne, by prowadzić komfortowe życie. Ale jak zachować je wszystkie bez nieustannego i nadmiernego zużywania surowców oraz kryzysu ekologicznego, który – prócz kryzysu gospodarczego – przypomina dziś kolejną tykającą bombę?

Po długiej nieobecności powróciły takie pojęcia, jak solidarność, sprawiedliwość społeczna i zrównoważony rozwój

To prawda, że wielu z nas ma już wyostrzoną świadomość ekologiczną. Gdzie zatem tkwi szkopuł? Jak niewielkie znaczenie mają przekonania etyczne i światopoglądowe, pokazuje – przywoływany przez politologa Clausa Leggewiego i psychologa społecznego Haralda Welzera – eksperyment ze studentami teologii. Kandydatów na duchownych poproszono o przygotowanie kazania o miłosiernym Samarytaninie. Następnie uczestnik eksperymentu musiał udać się do innego budynku, by je nagrać. W trakcie gdy studenci pisali swoje homilie, przełożony wszedł i powiedział, że muszą już kończyć i iść je nagrać.

Przyszli duchowni udali się więc pospiesznie do innego budynku, przed którym leżał człowiek symulujący ciężki napad astmy. I uwaga, tylko dziesięcioro spośród czterdziestu studentów zatrzymało się, by pomóc potrzebującemu!

W przeprowadzonym później sondażu większość z uczestników eksperymentu przyznała, że w ogóle nie zauważyła na swojej drodze człowieka potrzebującego pomocy. Jaka płynie z tego lekcja? Kandydaci na duchownych „przetrawili" przypowieść o miłosiernym Samarytaninie wyłącznie w teorii. I nie zdołali jej zastosować w swoim życiu.

Duet Leggewie & Welzer opisuje też przypadek młodego niemieckiego przedsiębiorcy z klasy średniej. W swej 20-tysięcznej gminie biznesmen sprawił, że na spotkania o polityce klimatycznej przyszło około 100 osób. To dużo. Ale po spotkaniu przy piwie inicjator akcji opowiadał, że właśnie kupił audi RS 6 z silnikiem o mocy 580 KM – to najlepsza limuzyna, jaka była dostępna na rynku. Po co? „Bo, jak powiedział, to ostatnia okazja. Za kilka lat i tak nie będzie można takimi jeździć".

Jaki wniosek płynie z tych dwóch przypadków? Naszym problemem nie jest to, co myślimy, ale to, jak działamy. Tu i teraz.

4. Od zmiany języka do zmiany świadomości.

Czy zatem rozprawianie, szczególnie po kryzysie – choć czas przeszły nie jest chyba tu stosowny – o powszechnej, ekologicznej kulturze i nowym, bardziej samoograniczającym stylu życia nie przypomina zawracania kijem Wisły? Problem w dużym stopniu tkwi w języku, który, jak wiemy, kształtuje naszą świadomość.

Zmianę, do jakiej nawołują ruchy ekologiczne, od razu – jak piszą przywołani niemieccy uczeni – utożsamia się z wyrzeczeniem. Zaś w chwili, gdy pada słowo „wyrzeczenie", w naszych głowach status quo błyskawicznie urasta do rangi optimum, przy którym nie wolno majstrować. A gdyby rezygnację potraktować jako zysk?

Ciekawe, ale postawicie samokrytyczne pytanie: czy większość z nas, a więc osobnicy popijający latte macchiato na Piazza Navona lub na placu Zbawiciela, rzeczywiście są w stanie zmienić siebie i świat? Tym bardziej iż słyszymy, że w dobie globalizacji żyje nam się coraz lepiej. Mówi się oto, że to tzw. win-to-win situation, w której nikt nie przegrywa, wszyscy natomiast zyskują. Sęk w tym, że bez trudu można wskazać wygranych i przegranych tak skonstruowanego systemu.

Filozof Michael Hampe powiada, że pogrążony w kryzysie system finansowy pogłębia tylko różnice między bogatymi i biednymi. Zamiast inwestować w konkretne projekty na rzecz zrównoważonego rozwoju, pompuje się pieniądze w rynki finansowe, tłumacząc, że poprawi to ogólną sytuację. To jednak podejście rażąco niesprawiedliwe. Dlatego rodzą się ruchy protestu: od Occupy Wall Street po hiszpańskich Oburzonych. Czego one są znakiem? Dowodzą, że ludzie pragną większej partycypacji i demokracji. Ale także tego, że mają dość słuchania obietnic bez pokrycia.

Czy jednak, gdy patrzymy na owoce takich ruchów jak Occupy Wall Street czy Indignados, nie powinniśmy zapomnieć o zmianie? W końcu, jak chcą niektórzy, kryzys był tylko chwilowym wstrząsem? Nic z tych rzeczy.

Po pierwsze, i za sprawą OWS i Oburzonych zmienił się język, którym opisujemy dziś świat. Moc tkwiącą w słowie doskonale rozumiał rabin polskiego pochodzenia Abraham J. Heschel, gdy notował: „ze wszystkich rzeczy na ziemi jedynie słowa nigdy nie umierają. Mają tak niewielką materię, ale tak wielkie znaczenie".

Zmiana języka, w którym pojawiają się po długiej nieobecności takie pojęcia, jak solidarność, sprawiedliwość społeczna, zrównoważony rozwój, dokonała się nie dzięki polityce i politykom. Paradoksalnie, zmiana ta dokonała się pomimo polityki i wbrew politykom. A jak wiemy, język to więcej niż krew. Zmieniając język, zmieniamy sposób naszego myślenia. A może i działania.

Po drugie, jedna z pierwszych zasad, która miała przynieść wielką transformację świata – piszą Leggewie i Welzer – brzmiała: „zamienić bagnety na lemiesze". Cóż, nie spotkało się to z powszechnym aplauzem i masowym ruchem na rzecz tej zamiany. Ale jej nowa, pokryzysowa wersja mogłaby brzmieć: „zamieńcie ropę na słońce", „chciwość na solidarność", „konsumpcję na obywatelskość", „egoizm na współpracę". Czy te postulaty także okażą się naiwnym marzeniem?

Kryzys to nie tylko porażka, ale także szansa. I dziś, w tej nowej, kryzysowej sytuacji łatwiej zdobyć się na to, by zacząć myśleć na nowo. Gdyby tak się stało, byłby to zarazem początek świata, jakiego jeszcze nie znamy. Lepszego świata, który byśmy dopiero tworzyli. Świata, który z kryzysów, jakie doświadcza, wyciąga lekcje.

Autor jest filozofem, redaktorem naczelnym kwartalnika „Instytut Idei" i dyrektorem Instytutu Obywatelskiego (think tanku PO)

1. Od „końca historii" do „powrotu do historii".

Żeby móc skutecznie leczyć chorobę, lekarz musi ją wpierw zdiagnozować. Analogicznie, żeby zapobiegać bolączkom nękającym współczesny świat, których – o czym przekonujemy się na własnej skórze – nie brakuje, trzeba je dokładnie opisać. To dlatego wciąż pojawiają się próby kreślenia syntez. Ich celem jest uchwycenie logiki, podług której dokonuje się w świecie postęp i rozwój.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?