Referendalna hipokryzja

Prawo do organizowania referendum to fikcja. Albo je zlikwidujmy, albo zobowiążmy posłów do jego rozpisania po dostarczeniu odpowiedniej liczby podpisów – pisze publicysta.

Aktualizacja: 11.11.2013 21:42 Publikacja: 11.11.2013 20:38

Stefan Sękowski

Stefan Sękowski

Foto: Rzeczpospolita

Red

Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców przyniosły do Sejmu prawie milion podpisów pod projektem referendum dotyczącym edukacji. Inicjatorzy akcji chcieli, byśmy mogli zadecydować o tym, czy sześciolatki będą obowiązkowo chodzić do szkół, a pięciolatki do przedszkoli, czy przywrócony zostanie „pełen kurs historii oraz innych przedmiotów", czy zlikwidowane zostaną gimnazja, a także czy gminy będą miały zakaz zamykania szkół.

Postulaty te mogą się nam podobać, bądź nie – przykładowo odgórny zakaz likwidacji placówek przypomina nieco postulat lewicowego publicysty Piotra Szumlewicza, by „ustawą znieść ubóstwo". Jednak wszelka dyskusja na ten temat nie ma większego sensu, bowiem i tak nie będzie nam dane odpowiedzieć na proponowane pytania przy urnie wyborczej. Najważniejsze jest to, że na te pytania „5 razy nie" odpowiedziałaby rządowa koalicja. I jako że sejmowa większość nie zgadza się z tymi postulatami, referendum edukacyjne podzieliło los innych tego typu projektów, jak np. referendum, którego chciały związki zawodowe, a dotyczącego powrotu do niższego wieku emerytalnego.

Plebiscyty III RP

To, co parlamentarzyści mają do powiedzenia na temat pytań postawionych w projekcie danego referendum, nie powinno mieć żadnego znaczenia. Obywatele zbierają setki tysięcy podpisów po to właśnie, żeby móc, wbrew politykom, zdecydować o ważnej dla siebie kwestii. Nie ma potrzeby proponować plebiscytu w sprawie, która ma poparcie Sejmu, gdyż posłowie sami mogliby przegłosować odpowiednią ustawę.

W historii III RP przeprowadzono raptem cztery referenda, z czego ani jednego z inicjatywy obywateli. Pierwsze dwa przeprowadzono 18 lutego 1996 roku. Zaczęło się od inicjatywy prezydenta Lecha Wałęsy, który tuż przed zakończeniem kadencji, za zgodą Senatu, rozpisał referendum, w którym pytał o to, czy należałoby przeprowadzić „powszechne uwłaszczenie obywateli". Oprócz wartości merytorycznej, referendum miało także na celu konsolidację rozbitej wówczas i pozostającej niemal w całości poza parlamentem centroprawicy wokół nośnego postulatu. Zdominowany przez postkomunistów i ludowców sejm nie pozostał dłużny, rozpisując plebiscyt na temat „niektórych kierunków wykorzystania majątku państwowego". Ostatecznie frekwencja wyniosła nieco ponad 30 proc. – aby wyniki były wiążące, zagłosować musiała przynajmniej połowa uprawnionych. W 1997 roku głosujący przyjęli obowiązującą do dziś Konstytucję, czego wymagały wcześniejsze ustalenia. Ostatni raz Sejm spytał nas o zdanie w 2003 roku, kiedy to 78 proc. głosujących opowiedziało się za wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej.

Wygodne dla polityków

Zwłaszcza ten ostatni przykład pokazuje, że referenda rozpisywane są tylko wówczas, gdy jest to na rękę klasie politycznej. Wiedząc o szerokim poparciu dla integracji europejskiej euroentuzjaści mogli być spokojni o wynik, a pozytywna odpowiedź Polaków stanowiła wzmocnienie ich pozycji. Z drugiej strony dla odrzucenia obywatelskiego projektu referendum wystarczą posłom byle wymówki, takie jak rzekoma niespójność pytań, czy zbyt szerokie zakreślenie ich tematyki. Gdy jednak przyjrzymy się pytaniom o prywatyzację, które Sejm zadał Polakom w 1996 roku, widać, że w były wśród nich takie, które jedynie kreślą ogólną wizję przyszłych reform (np. „Czy jesteś za tym, aby część prywatyzowanego majątku państwowego zasiliła powszechne fundusze emerytalne?").

Referendum jako narzędzie demokracji bezpośredniej ma swoje wady. Główną z nich jest populizm przejawiający się w tym, że zachodzi możliwość przeforsowania postulatów nośnych, a szkodliwych dla ogółu – ten argument zresztą chętnie podnoszą przeciwnicy kolejnych inicjatyw. W Polsce nie mamy tradycji przeprowadzania referendum. Dlatego powoływanie się na przykład Szwajcarii, w której obywatele z powodzeniem na bieżąco wyrażają swoje zdanie w różnych kwestiach, nie ma większego sensu. Z drugiej strony ogólnopolskie referendum daje szansę skorygowania kierunku polityki państwa, zwłaszcza w kwestiach, w których opinia rządu rażąco odbiega od poglądów większości obywateli.

Zlikwidujmy fikcję

Niestety, w świetle obecnej praktyki możliwość rozpisania referendum staje się kompletną fikcją. I nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Pod koniec października Sejm odrzucił propozycję Prawa i Sprawiedliwości, dążącą do rozszerzenia demokracji bezpośredniej w Polsce. Opozycja chciała, by posłowie mieli obowiązek rozpisania referendum, jeśli wyborcy zbiorą odpowiednią liczbę podpisów. Wychodząc naprzeciw obawom swoich przeciwników PiS chciał podnieść wymagany próg do miliona zwolenników (w tej chwili trzeba zebrać 500 tys. podpisów). I to nie przekonało posłów rządzącej koalicji.

Dla bezpieczeństwa można byłoby nawet pójść śladem Chorwacji, gdzie pod propozycją podpisać się musi 10 proc. uprawnionych do głosowania (w Polsce byłoby to obecnie nieco ponad 3 mln osób). Jednocześnie warto znieść wymóg frekwencyjny, który prowadzi do nawoływania przez polityków do bojkotu referendum, co rażąco wykrzywia ich ostateczne wyniki. Niestety, mający usta pełne demokratycznych frazesów posłowie zwyczajnie nie chcą dzielić się władzą z obywatelami.

Dlatego warto się zastanowić, czy nie byłoby dobrze skończyć z referendalną hipokryzją i zlikwidować możliwość rozpisywania ogólnopolskiego referendum. Zaoszczędziłoby to wielu ludziom dobrej woli czasu i energii, którą mogliby spożytkować w inny sposób. Już dziś dyskusja z rządem, mającym z racji poparcia większości parlamentarnej pełnię władzy w kraju, rozgrywa się w dużej mierze na ulicach, podczas manifestacji, pikiet i protestów. Jeśli Donald Tusk w ten sposób woli debatować, niech nie rusza obecnych zapisów i nie zmienia antyobywatelskich praktyk swojej partii.

Stefan Sękowski Autor jest politologiem, dziennikarzem „Gościa Niedzielnego"

Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców przyniosły do Sejmu prawie milion podpisów pod projektem referendum dotyczącym edukacji. Inicjatorzy akcji chcieli, byśmy mogli zadecydować o tym, czy sześciolatki będą obowiązkowo chodzić do szkół, a pięciolatki do przedszkoli, czy przywrócony zostanie „pełen kurs historii oraz innych przedmiotów", czy zlikwidowane zostaną gimnazja, a także czy gminy będą miały zakaz zamykania szkół.

Postulaty te mogą się nam podobać, bądź nie – przykładowo odgórny zakaz likwidacji placówek przypomina nieco postulat lewicowego publicysty Piotra Szumlewicza, by „ustawą znieść ubóstwo". Jednak wszelka dyskusja na ten temat nie ma większego sensu, bowiem i tak nie będzie nam dane odpowiedzieć na proponowane pytania przy urnie wyborczej. Najważniejsze jest to, że na te pytania „5 razy nie" odpowiedziałaby rządowa koalicja. I jako że sejmowa większość nie zgadza się z tymi postulatami, referendum edukacyjne podzieliło los innych tego typu projektów, jak np. referendum, którego chciały związki zawodowe, a dotyczącego powrotu do niższego wieku emerytalnego.

Pozostało 81% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?