Za mało i za późno – tak działania Stanów Zjednoczonych na Ukrainie opisał znany brytyjski dziennikarz Edward Lucas. Tym bardziej dotyczy to Unii Europejskiej. W sierpniu zeszłego roku Europa nie zareagowała na rosyjską blokadę ukraińskich towarów. A to właśnie wtedy należało podpisać gotową już umowę stowarzyszeniową. Tylko fakty dokonane mogły wyprzedzić rzeczywistość.
Pod setkami stron papieru
Tymczasem poza obietnicami świetlanej przyszłości Ukraińcy nie doczekali się otwarcia rynku ani gwarancji „ubezpieczenia" procesu transformacji. 20 miliardów euro pomocy, które miała ponoć otrzymać Ukraina po podpisaniu umowy stowarzyszeniowej, zostały zakopane pod setkami stron papieru.
W decydującym momencie negocjacji pojawił się ostry w tonie list Międzynarodowego Funduszu Walutowego do ówczesnego premiera Mykoły Azarowa z żądaniem natychmiastowych podwyżek cen gazu dla odbiorców indywidualnych. MFW apelowało o to od dawna, ale postawienie sprawy tak ostro, gdy ważyło się podpisanie umowy stowarzyszeniowej, było kontrproduktywne.
Kreml to wykorzystał i rzucił na stół konkret. Gdy w listopadzie ubiegłego roku Władimir Putin publicznie naciskał na władze w Kijowie, unijni decydenci nie mieli czasu, żeby chociażby zadzwonić na Ukrainę. Gdy ludzie drugi miesiąc marzli na Majdanie, Rada UE unikała tematu Kijowa jak ognia, a posłowie w PE bali się zaapelować jednoznacznie o zniesienie wiz. Wszyscy ograniczali się do świętego oburzenia.
Odebrane nadzieje
Grzech zaniechania bywa katastrofalny w skutkach. Dopiero śmiertelne strzały w Kijowie spowodowały, że Unia po raz pierwszy zaczęła mówić o potrzebie nowego planu, nowej propozycji. Był to krok spóźniony co najmniej o miesiąc.