Reklama

Polska między Europą a Ameryką

Putin poszedł na Ukrainę jak po swoje. Pokazał, że może sięgnąć także po inne regiony postradzieckie, i to bez użycia własnej regularnej armii – pisze publicysta.

Publikacja: 15.05.2014 01:38

Michał Kobosko

Michał Kobosko

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Red

Waszyngton, koniec kwietnia 2014 roku. Rozmawiam z wysokim rangą przedstawicielem korporacji, dużej i aktywnej w Polsce. Mówię, że 4 czerwca to dla nas ważna data i ważne tegoroczne obchody. Słucha mnie z rosnącym zainteresowaniem, w końcu reaguje: „Jak to, u was wybory były już 4 czerwca? Przecież to wcześniej niż upadek muru berlińskiego!".

Putin narzucił narrację

Przypominając sobie sukcesy tego 25-lecia, trzeba z pokorą stwierdzić, że tego jednego nie udało się odczarować. Świat nic nie wie i nie pamięta o naszych wyborach 4 czerwca 1989 roku. Właściwie trudno się światu dziwić. Nie było to tak malownicze i plastyczne jak burzenie muru. Ani tak nagłośnione jako polski mit założycielski. Ani też jednoznaczne, bo przecież wybory nie całkiem wolne i wcale nie takie masowe. Ale były. Pięć miesięcy wcześniej niż powszechnie uznawane za początek końca komunizmu wydarzenia w Berlinie. Trzeba więc o tym mówić, mówić, mówić. Mam nadzieję, że nadchodzące tegoroczne obchody zostaną dobrze wykorzystane, także jako nasza szansa propagandowa.

A rok mamy zupełnie unikalny. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że upłynie właśnie pod hasłem obchodów historycznych rocznic: 1989, 1999, 2004. Prezydent Putin zdecydował inaczej. Narzucił światu, a więc i nam, zupełnie nową, inną narrację. Sprawił, że w roku 25-lecia zastanawiamy się – a na pewno powinniśmy się zastanawiać – bardziej nad tym, jakie będzie kolejne ćwierćwiecze. Czy mamy szansę na więcej sytych lat czy też wchodzimy w kolejny groźnie się zapowiadający zakręt europejskiej historii?

Agresja Federacji Rosyjskiej wobec Ukrainy uruchomiła mechanizmy, które były głęboko uśpione – wydawały się wręcz niepotrzebne. Po wstąpieniu do NATO i Unii mieliśmy prawo czuć się bezpieczni, chronieni międzynarodowymi traktatami i siłą odstraszania Zachodu wobec Rosji. Dziś wiemy, że ta siła odstraszania nie wystarcza. Putin ją przetestował, używając nowych narzędzi wojny militarnej, dyplomatycznej i informacyjnej. I osiągnął wszystko, co chciał.

Optymiści chcą wierzyć, że to tylko korzyści krótkookresowe, ledwie pyrrusowe zwycięstwa Kremla. Bo cena ropy i gazu w końcu boleśnie dla Rosji spadnie. Bo społeczeństwo rosyjskie zmęczy się życiem w stanie wojny z niemal całym światem. Bo oligarchowie powściągną Putina lub znajdą dla niego następcę, który nie będzie im psuł biznesu i wakacji w Monako. Dziś jednak prezydent Rosji cieszy się poparciem znaczącej części społeczeństwa, które widzi w nim odnowiciela dumy narodowej, tak mocno nadwątlonej przez krach ZSRR i lata korzenia się przed Zachodem.

Reklama
Reklama

Putin poszedł na Ukrainę jak po swoje. Pokazał, że może sięgnąć także po inne regiony postradzieckie, i to bez użycia własnej regularnej armii. To zupełnie nowy etap i zupełnie inne wyzwania.

USA zmęczone ?rolą żandarma

We wszystkim złym zawsze są elementy dobrego. Ofensywa Rosji kazała się określić decydentom Europy. Już wiadomo, kto – który polityk, która rosnąca w siłę eurosceptyczna partia – jest bezpośrednim poplecznikiem Rosji i będzie wspierać jej interesy niezależnie od rozwoju sytuacji. Zadziałał system „swój–obcy".

Co istotniejsze, pojawiła się historyczna szansa na zbliżenie Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Sojuszników, którzy im dalej od końca zimnej wojny, tym bardziej odsuwali się od siebie, raczej konkurując, niż szukając wspólnych mianowników. Wiele mówiono o odnowieniu wspólnoty transatlantyckiej, ale fakty były inne. Symbolem niech będzie wstrząs i oburzenie, jakie nadal wywołuje w Berlinie ujawnienie podsłuchów NSA.

Wymiernym i bolesnym efektem było postępujące osłabienie, czy wręcz uwiąd, paktu północnoatlantyckiego. Nakłady na obronność w Europie spadały, rosła rola USA jako gwaranta ciągłości sojuszu. Gdyby nie agresja Rosji, także nadchodzący szczyt NATO w Walii nie przyniósłby zapewne żadnego przełomu. Podobnie jest na gruncie gospodarczym: gdyby nie zmiana sytuacji geopolitycznej w relacjach USA–UE, nie byłoby żadnej szansy na przełom. Taki, jaki może być efektem wynegocjowania traktatu o stworzeniu strefy wolnego handlu między Europą i Ameryką (TTIP).

Dość powszechne jest dziś oczekiwanie, że za sprawą rosyjskiej agresji traktat TTIP zyskał szansę na przyspieszenie i zaistnienie. W niczym to nie upraszcza negocjacji, nie rozwiązuje problemów importu modyfikowanej żywności czy ochrony praw autorskich. Ale silna wola polityczna obu stron nie takie przeszkody w przeszłości umiała przezwyciężyć. Także od woli politycznej zależy, czy i w jakim wariancie zacznie się realizować promowany przez stronę polską unijny projekt unii energetycznej – ze wszech miar logiczny i potrzebny element unijnej konstrukcji. Nie będzie silnej Europy bez silnego i zdywersyfikowanego zaplecza surowcowego.

Polska jest krajem europejskim, który lokuje swoje sympatie po drugiej stronie Atlantyku

Reklama
Reklama

Co to oznacza dla Polski? Niech dowodem na zmianę naszej sytuacji będzie fakt, że w tym samym półroczu Polskę odwiedzili sekretarz stanu Kerry i wiceprezydent Biden, za chwilę będzie z nami prezydent Obama. Tego dotąd nigdy nie było. Amerykanie generalnie są zmęczeni rolą globalnego żandarma – w świeżym sondażu dla NBC News i „Wall Street Journal" 47 proc. respondentów opowiedziało się za ograniczeniem amerykańskiej obecności w świecie. Tylko 30 proc. Amerykanów odpytanych przez Pew Research Center o Ukrainę aprobuje udzielenie jej bezpośredniego wsparcia wojskowego.

Polska wraca do gry

Ale politycy w Waszyngtonie tym bardziej widzą sens w udzielaniu namacalnego wsparcia sojusznikom, którzy są na linii frontu. Takim jak Polska. Stąd nie dziwi ostatnia ofensywa polityczno-dyplomatyczna, nie dziwi też zwiększona aktywność koncernów zbrojeniowych, których szefowie jeden po drugim kolędują do Warszawy w ostatnich tygodniach. Polska została ponownie dostrzeżona za Atlantykiem, stała się ważnym miejscem rozmów i zabiegów – to także zawdzięczamy Putinowi.

Krytycy zacieśnienia więzi z USA, a więc propagatorzy wielkiej idei europejskiej, mają swoje argumenty. Przypominają kolejne fale naszego rozczarowania, offset F-16, efekty kolejnych misji ekspedycyjnych w Iraku i Afganistanie. O nieszczęsnych wizach nie wspominając. Zwracają uwagę, że to dzięki Europie, a nie Ameryce, poszliśmy tak mocno do przodu. Łącznie z funduszy unijnych otrzymamy 229 mld euro, czyli prawie bilion złotych. Jak wyliczyli dziennikarze Bloomberga, według dzisiejszych cen to większe wsparcie, niż Europa otrzymała w ramach powojennego planu Marshalla. Dzięki sterydom unijnym Polska mogła rosnąć także wtedy, gdy kontynent tkwił w recesji. Czy zatem nie jesteśmy dziś nic winni naszym europejskim sponsorom?

Opcja proamerykańska kontrargumentuje: Unia jest zbyt podzielona, by tak znaczący członek jak Polska mógł w niej pokładać strategiczne nadzieje. Dajemy wam najlepsze technologie wojenne świata, pracę dla waszych zakładów zbrojeniowych, offset prawdziwy i namacalny. Dajemy wam obecność naszych samolotów, naszych żołnierzy. Bądźcie naszym bliskim aliantem, bądźcie Wielką Brytanią kontynentalnej Europy. Zyskajcie status specjalny i naszą specjalną ochronę wojskową, wywiadowczą, każdą – przed agresją putinowskiej Rosji.

Ta dyskusja, toczona coraz żywiej na salonach Waszyngtonu, Brukseli, Berlina i Warszawy, siłą rzeczy przypomina odwieczny dylemat: czy lepiej być pięknym i zdrowym czy raczej bogatym? A rzecz przecież nie w wyborze, lecz w proporcjach. Byliśmy, jesteśmy i będziemy tym krajem europejskim, który w sposób unikalny lokuje swoje sympatie i oczekiwania po drugiej stronie Atlantyku. Zarazem jesteśmy obywatelem Europy, po półwiecznej przerwie zasłużenie wracającym do gry.

Rolą polskich liderów powinno być wyważenie naszych interesów. Patos słabo się sprzedaje i broni, ale czas jest taki, że trzeba powiedzieć: dziś decyduje się przyszła rola i pozycja Polski, nasza siła polityczna, gospodarcza i obronna. Trzeba o tym rozmawiać, ale kluczowe jest, by działać. Właśnie teraz.

Reklama
Reklama

Autor jest redaktorem portalu ?Project Syndicate Polska i dyrektorem ?w amerykańskim think tanku ?Atlantic Council

Waszyngton, koniec kwietnia 2014 roku. Rozmawiam z wysokim rangą przedstawicielem korporacji, dużej i aktywnej w Polsce. Mówię, że 4 czerwca to dla nas ważna data i ważne tegoroczne obchody. Słucha mnie z rosnącym zainteresowaniem, w końcu reaguje: „Jak to, u was wybory były już 4 czerwca? Przecież to wcześniej niż upadek muru berlińskiego!".

Putin narzucił narrację

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Reklama
Opinie polityczno - społeczne
„To byli i są nasi chłopcy”. Widzieliśmy wystawę w Muzeum Gdańska
Opinie polityczno - społeczne
Niezauważalne sukcesy rządu. Dlaczego ekipa Donalda Tuska sprzedaje tylko złe wiadomości?
Opinie polityczno - społeczne
Na decyzji Andrzeja Dudy w sprawie Roberta Bąkiewicza zyska Konfederacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: „Nasi chłopcy”, nasza prowokacja, nasza histeria
Opinie polityczno - społeczne
Nadciąga polityczny armagedon: Konfederacja i Razem zastąpią PiS i PO
Reklama
Reklama