Waszyngton, koniec kwietnia 2014 roku. Rozmawiam z wysokim rangą przedstawicielem korporacji, dużej i aktywnej w Polsce. Mówię, że 4 czerwca to dla nas ważna data i ważne tegoroczne obchody. Słucha mnie z rosnącym zainteresowaniem, w końcu reaguje: „Jak to, u was wybory były już 4 czerwca? Przecież to wcześniej niż upadek muru berlińskiego!".
Putin narzucił narrację
Przypominając sobie sukcesy tego 25-lecia, trzeba z pokorą stwierdzić, że tego jednego nie udało się odczarować. Świat nic nie wie i nie pamięta o naszych wyborach 4 czerwca 1989 roku. Właściwie trudno się światu dziwić. Nie było to tak malownicze i plastyczne jak burzenie muru. Ani tak nagłośnione jako polski mit założycielski. Ani też jednoznaczne, bo przecież wybory nie całkiem wolne i wcale nie takie masowe. Ale były. Pięć miesięcy wcześniej niż powszechnie uznawane za początek końca komunizmu wydarzenia w Berlinie. Trzeba więc o tym mówić, mówić, mówić. Mam nadzieję, że nadchodzące tegoroczne obchody zostaną dobrze wykorzystane, także jako nasza szansa propagandowa.
A rok mamy zupełnie unikalny. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że upłynie właśnie pod hasłem obchodów historycznych rocznic: 1989, 1999, 2004. Prezydent Putin zdecydował inaczej. Narzucił światu, a więc i nam, zupełnie nową, inną narrację. Sprawił, że w roku 25-lecia zastanawiamy się – a na pewno powinniśmy się zastanawiać – bardziej nad tym, jakie będzie kolejne ćwierćwiecze. Czy mamy szansę na więcej sytych lat czy też wchodzimy w kolejny groźnie się zapowiadający zakręt europejskiej historii?
Agresja Federacji Rosyjskiej wobec Ukrainy uruchomiła mechanizmy, które były głęboko uśpione – wydawały się wręcz niepotrzebne. Po wstąpieniu do NATO i Unii mieliśmy prawo czuć się bezpieczni, chronieni międzynarodowymi traktatami i siłą odstraszania Zachodu wobec Rosji. Dziś wiemy, że ta siła odstraszania nie wystarcza. Putin ją przetestował, używając nowych narzędzi wojny militarnej, dyplomatycznej i informacyjnej. I osiągnął wszystko, co chciał.
Optymiści chcą wierzyć, że to tylko korzyści krótkookresowe, ledwie pyrrusowe zwycięstwa Kremla. Bo cena ropy i gazu w końcu boleśnie dla Rosji spadnie. Bo społeczeństwo rosyjskie zmęczy się życiem w stanie wojny z niemal całym światem. Bo oligarchowie powściągną Putina lub znajdą dla niego następcę, który nie będzie im psuł biznesu i wakacji w Monako. Dziś jednak prezydent Rosji cieszy się poparciem znaczącej części społeczeństwa, które widzi w nim odnowiciela dumy narodowej, tak mocno nadwątlonej przez krach ZSRR i lata korzenia się przed Zachodem.