Zainteresowanie polityką jest w Polsce dość niewielkie, mniejsze niż w demokracjach zachodnich. Wyrazem tego jest frekwencja wyborcza. Jeśli na przykład przewiduje się w wyborach do parlamentu UE frekwencję na poziomie 25 proc., oznacza to, że dla trzech czwartych Polaków polityka Unii oraz sytuacja Polski w jej ramach nie mają większego znaczenia.
Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest przekonanie, że głosowanie niewiele zmieni. Partie niby mają programy, ale są one mało znane i mało realizowane. Nie angażują. Partie są postrzegane w kategoriach personalnych, zamiast programowych. Jedni są „za Kaczorem", drudzy „za Donaldem". Chyba że ktoś towarzysko należy do kręgu lewicy albo ludowców. Media starają się, żeby wyborcy do jednych czuli sympatię, a do drugich – odrazę, a nie, żeby coś o nich wiedzieli.
Przypomina to nieco Bizancjum, gdzie stronnictwa zlewały się z klubami kibiców na wyścigach rydwanów. Jedni kibicowali Niebieskim, drudzy Zielonym itd. Wykrzykiwali żądania, a czasami obalali rządzących, ale to wszystko.
Politycy jak piłkarze
Jak więc są widziane partie polityczne? Przede wszystkim jako kluby ludzi dążących do udziału we władzy. Głoszą co prawda jakieś hasła programowe, ale niedopracowane i nieszczere, tak że niewiele z nich wynika. W ramach jednej partii poglądy bywają rozmaite, zwłaszcza prywatnie. Przejście do innego ugrupowania przypomina zmianę klubu przez piłkarza. Rozłamy mają zwykle tło personalne (wyjątkiem partia Jarosława Gowina, która wynikła ze sprzeciwu wobec udawania konserwatyzmu przez PO).
Wygląda na to, że wyborcy częściej niż politycy mają poglądy. A jeśli je mają, trudno im w ofertach partyjnych znaleźć coś odpowiedniego. Partie bowiem skłonne są przed wyborami dopasowywać programy do życzeń publiczności i głosić wszystko naraz.