Polska to kraj rosnących kontrastów społecznych. Co prawda, według szwajcarskiego centrum analitycznego Insight, zaliczyć ją można do krajów średniej zamożności, ale to wszystko jedynie sztuczki statystyczne. W kraju, w którym mieszka 45 tysięcy dolarowych milionerów, prawie 2/3 Polaków zarabia poniżej średniej krajowej, a w kręgu ponad 2 milionów bezrobotnych ponad połowę stanowią ludzie młodzi, niewidzący dla siebie przyszłości. Polska to więc coraz bogatszy kraj coraz to biedniejszych obywateli. Pozornie – raj dla lewicy. Faktycznie – kraina liberalnej i prawicowej hegemonii.
Zakłamany obraz
Upraszczając, wskazać można co najmniej pięć przyczyn politycznej marginalizacji lewicy w społeczeństwie myślącym w zdecydowanej większości w kategoriach prosocjalnych.
Przyczyna pierwsza to grzech pierworodny polskiego systemu partyjnego. Na naszej scenie politycznej wciąż ważniejsze są bowiem podziały historyczne niż programowo-ideowe. To, co wyrosło na glebie „Solidarności", uznane zostało za różne odmiany prawicy. To, co wyrosło na gruncie PZPR, stało się lewicą. Obraz polskiego systemu partyjnego musi więc być zakłamany. Lewica nie jest lewicą, a prawica konsekwentnie pojmowaną prawicą.
W SdRP, a następnie w SLD, ugrupowaniach przekształconych w 1990 roku z PZPR, nie było praktycznie ludzi lewicy. Byli za to ludzie zahartowani w kierowaniu gospodarką późnego PRL w duchu raczej socjalliberalnym i liberalnym.
Jerzy Hausner, minister finansów w rządzie Leszka Millera, mówi o tym otwarcie, określając się mianem socjalliberała. Marek Belka to czysty liberał brylujący w przesiąkniętym liberalnymi ideami światku bankowców. Nawet Aleksander Kwaśniewski, ikona postkomunistycznej lewicy, po zakończeniu „socjaldemokratycznej służby" nie zaangażował się w aktywność charytatywną, lecz zaczął się dorabiać u wschodnioeuropejskich i azjatyckich nuworyszy. Pokazał tym samym brzydszą twarz pragmatyka uwolnionego od wszelkiego rodzaju ideologicznych uzależnień.